Wzgórze jest idealne – strome i zielone. Owce sprawiają wrażenie, jakby ich los był idyllą. Dąb na szczycie wzgórza jest – bez przesady – idealny. Każdy liść został wykonany ręcznie. To hołd dla pedantyczności Petera Jacksona, reżysera, który przeniósł to miejsce na ekran.
Jesteśmy w Hobbitonie; miejscu, w którym hobbity J.R.R. Tolkiena ożyły w trylogii Jacksona, „Władca pierścieni” i w prequelu „Hobbit: Niezwykła podróż” (opowieść o wydarzeniach poprzedzających „Władcę pierścieni” – przyp. FORUM).
Dla Petera Jacksona, Nowej Zelandii i milionów fanów, którzy ostatnią dekadę spędzili, przemierzając ten wyspiarski kraj w poszukiwaniu miejsc, w których kręcono „Władcę pierścieni”, podróż rozpoczęła się na nowo. Na światową premierę filmu „Hobbit: Niezwykła podróż”, która pod koniec listopada odbyła się w stolicy Nowej Zelandii Wellington, zjechało kilkadziesiąt tysięcy osób. To pierwsza z trzech części trylogii, która ma zostać ukończona do jesieni 2014 r. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ponownie ruszy też powódź turystyki filmowej.
Zgrzebne Matamata
Filmy od zawsze wywoływały takie reakcje. Musical „Dźwięki muzyki” odcisnął piętno na Salzburgu: od połowy lat 60. do dziś co roku zjeżdżają dziesiątki tysięcy ludzi, by zobaczyć miejsce, w którym Julie Andrews grała na gitarze „do-re-mi”. Liczba turystów odwiedzających szkocki Wallace Monument poszybowała w górę, gdy w 1995 r. pokazano „Braveheart – Waleczne serce”.
Trylogia „Władca pierścieni”, która w latach 2001–2004 przyniosła ze sprzedaży biletów na całym świecie ponad trzy miliardy dolarów, całkowicie zmieniła turystykę filmową. Gdy w grudniu 2001 r. wytwórnia New Line Cinema wprowadziła na ekrany pierwszy film cyklu, przedstawiciele nowozelandzkiego przemysłu turystycznego liczyli co najwyżej na to, że ich kraj przesunie się o lokatę, może dwie na liście najbardziej atrakcyjnych kierunków turystycznych. Peter Jackson po skończeniu zdjęć rozjechał buldożerami połowę wioski hobbitów, bo wydawała się już niepotrzebna.
A jednak ludzie zaczęli przyjeżdżać. Od czasu, gdy na ekrany weszła pierwsza część trylogii, ok. 266 tys. osób odwiedziło w połowie zrujnowany Hobbiton; większość z nich przyjechała zza granicy. Tylko w 2004 r. sześć procent wszystkich, którzy wówczas odwiedzili Nową Zelandię, czyli ok. 150 tys. ludzi, wymieniło filmy jako główny powód przyjazdu; 11,2 tys. stwierdziło, że był to jedyny powód.
Branże turystyczna i hotelarska zaczęły się prześcigać. W Queenstown na Wyspie Południowej, gdzie filmowano sceny rozgrywające się w górach, nagle 17 agencji turystycznych zaczęło oferować wycieczki związane z filmem. Hotele w całym kraju promowały „Władcę pierścieni”, a na lotniskach służba celna rozwieszała banery z napisem „Witamy w Śródziemiu”.
Przedstawiciele władz wynegocjowali umowę z New Line, by na każdym DVD znalazła się informacja turystyczna o kraju. W sierpniu rząd zaczął globalną kampanię marketingową, której hasło brzmiało „100 proc. Śródziemia, 100 proc. Nowej Zelandii w czystej postaci”. W sumie państwo wydaje ok. 50 mln dol. na promocję turystyki związaną z „Hobbitem”.
Główną atrakcją pozostaje licząca ponad 485 ha farma w Matamata – ospałym miasteczku na Wyspie Północnej. Na swojej stronie internetowej Matamata jest określona mianem „rolniczej krainy w głębi lądu”. W zdecydowanej większości tak właśnie jest. W centrum żyje około sześciu tysięcy ludzi, a kolejnych sześć tysięcy jest rozproszonych na okolicznych farmach. To tylko dwie godziny jazdy samochodem lub autobusem z Auckland.
Kariera tego miejsca zaczęła się w 1998 r., gdy jowialny, łysy i bezceremonialny Russell Alexander zobaczył obcego faceta, który przez lornetkę obserwował jego ziemię. Później intruz przyjechał ze swoim szefem Peterem Jacksonem i zapytał, czy mogą zbudować tu scenografię do „Władcy pierścieni”.
Zbudowali krainę cudów. Zarówno widziana przez obiektyw kamery, jak i na żywo, wyglądała jak wioska z bajki. Była to kraina hobbitów – Śródziemie. Znajdował się tam malutki młyn i dziesiątki kolorowych domków pokrytych darnią.
To, co zostało, gdy już nakręcono filmy, w żadnej mierze nie czyniło z tego miejsca atrakcji turystycznej. Jak to opisuje sam Alexander, nieobrobione kawałki dykty powyginały się od deszczu. Most zbudowany z polistyrenowych „skał” zaczął się walić. Udało się coś ocalić tylko dzięki temu, że Russell Alexander wziął na siebie naprawę obiektów.
Ale ludzie nadal przychodzili. Wkrótce, prócz wypasu 10 tys. owiec postawił też na turystykę. Zbudował restaurację i kupił nowoczesne autobusy, żeby przewozić turystów. Dwa lata temu, gdy reżyser przyjechał ponownie do Matamata, by kręcić zdjęcia do „Hobbita”, Alexander namówił go, by wyłożył kilka milionów dolarów na wzmocnienie odrestaurowanej scenografii. Dziś jest to firma, w której po 50 proc. udziałów mają rodzina Russella Alexandra i firma producencka Petera Jacksona Wingnut Films. W Hobbitonie, odnowionym w związku ze światową premierą nowego filmu, znajdziemy dziś pub, jeszcze więcej domków hobbitów oraz sklepik, w którym można kupić wyrafinowane (i drogie) pamiątki.
Wciąż jednak jednym z głównych uroków Hobbitonu jest jego „chropowatość”. Nasz przewodnik, z naturalnie wykrzywionymi zębami i w zabłoconych kaloszach prowadzi nas wraz z ósemką innych zagranicznych turystów w stronę 11-miejscowego vana. Większość pożera ciastka, kupione u Russella Alexandra w Shire’s Rest Cafe. Dojeżdżamy wyboistą drogą, po serii postojów wymuszonych koniecznością otwierania i zamykania ogrodzeń dla zwierząt. Chmury burzowe wyglądają złowieszczo, wszyscy chwytają więc za parasole i ruszają za przewodnikiem, który ostrzega: Uważajcie na królicze nory.
Powierzchnia Hobbitonu wynosi blisko pięć hektarów. Nie ma tu przebierańców udających hobbitów, uśmiechających się i pozdrawiających jak w Disneylandzie. Są natomiast ekipy przycinające żywopłoty, powiększające parking i stawiające tam stylowy pub w oczekiwaniu na najazd tłumów gości.
Obok szczytu wzgórza sztuczne liście niby-drzewa Petera Jacksona trzepoczą na lekkim wietrze, a my sapiemy zachwyceni otaczającą Doliną Hobbitów. Podczas gdy Hobbiton łącznie z farmą owiec rywalizują wielkością powierzchni z parkiem tematycznym w Universal Studios w Los Angeles, jest to wyjątkowe środowisko – cisza i pusta przestrzeń, w której rozmywa się granica między przyrodą i sztuką.
Hobbiton to zaledwie punkt wyjścia dla poważnych, tolkienowskich turystów, którzy będą potrzebowali koncentracji, kondycji i czasu, by zmierzyć się z tysiącami kilometrów i z co najmniej 70 miejscami (rozrzuconymi na obu wyspach Nowej Zelandii) sportretowanymi w filmach. Lokalizacje rozciągają się od Port Waikato na Wyspie Północnej (tu reżyser usytuował wieżę strażniczą Amon Sul) po południowe krańce Wyspy Południowej, gdzie postacie z „Hobbita” szukają schronienia u człowieka, który zamienia się w niedźwiedzia. Odległość dzieląca te dwa miejsca to ponad 1600 km, próba odwiedzenia wszystkich, a przynajmniej większości miejsc będzie wymagać determinacji.
Każdy, kto ma ochotę na czterodniową podróż po Śródziemiu, w całości położonym na Wyspie Północnej, musi wynająć samochód w Auckland i zaopatrzyć się w „Przewodnik po miejscach związanych z »Władcą pierścieni«” Iana Brodiego. Książka ukazała się w 2002 r. i pierwotnie zakładano sprzedaż 18 tys. egzemplarzy. Jej autor, którego można zobaczyć w filmach trylogii jako sprzedawcę chleba z Gondoru, powiedział, że na półki księgarskie trafi nowe wydanie, w liczbie 500 tys. egzemplarzy. Gdy tylko Peter Jackson ujawni miejsca, w których kręcony był „Hobbit”, wyda nowy przewodnik.
Hotel w Mordorze
Z Hobbitonu jedzie się około dwóch godzin na południe, do Parku Narodowego Tongariro. Znajdują się tu trzy aktywne wulkany, dlatego Jackson usytuował tu złowróżbny Mordor. W parku, który co roku odwiedza ok. miliona osób, trzeba się nastawić na trudne wspinaczki. Żmudny, ośmiogodzinny szlak turystyczny Alpine Crossing prowadzi przez spaloną ziemię nad szmaragdowe jeziora i gejzery. Turystyka filmowa nie jest tu zorganizowana; większość osób postępuje według szczegółowych wskazówek z książki Brodiego.
Chlubą Tongariro, obok wulkanów oczywiście, jest liczący 83 lata hotel Chateau Tongariro, gdzie Peter Jackson i jego ludzie mieli bazę i na gorąco przeglądali materiał filmowy w kinie znajdującym się w podziemiach. Z zewnątrz budynek wygląda jak skrzyżowanie hotelu z „Lśnienia” i szpitala psychiatrycznego w Baltimore z „Milczenia owiec”.
Po dniu spędzonym w cieniu Mordoru ruszamy do Wellington. Podróż na południowy kraniec Wyspy Północnej, gdzie znajduje się studio filmowe Petera Jacksona, trwa około czterech godzin. W stolicy Nowej Zelandii można odwiedzić od 7 do 25 lokalizacji związanych z „Władcą pierścieni”. Nie spodziewajcie się jednak, że dużo zobaczycie w takich miejscach jak Weta Digital Petera Jacksona, gdzie pracuje się nad efektami specjalnymi bądź w Stone Street Studios. Oba są zamknięte dla publiczności.
W ramach planu B fani mogą pokręcić się w dzielnicy Seatoun, nadmorskiej i wietrznej enklawie, w której znajduje się posiadłość Jacksona i gdzie można go czasem zobaczyć jadącego jedną ze swoich zabawek – dziwacznym autem z filmu „Nasz cudowny samochodzik”. Można też odbić do Weta Cave – sklepu z pamiątkami, minimuzeum i teatru poświęconego filmom Petera Jacksona, a znajdującego się w pobliżu Weta Digital. Pamiątki związane z „Hobbitem” ewoluują w stronę tandety, ale udało się znaleźć kilka niezwykłych pocztówek ozdobionych prawdziwymi wetami (duże, prostoskrzydłe owady, które przetrwały w niezmienionej formie od niemal 200 mln lat; występują jedynie w Nowej Zelandii – przyp. FORUM), które są symbolem Petera Jacksona.
Mając jedynie sześć dni na zwiedzenie tego świata Tolkiena, nie mieliśmy szansy, by odwiedzić kilka bez wątpienia imponujących miejsc – np. Dolinę Rengitata na Wyspie Południowej, znaną z „Władcy pierścieni” jako Rohan.
Nie zamierzaliśmy jednak zupełnie pomijać Wyspy Południowej, na której znajdują się najbardziej zachwycające góry Nowej Zelandii. Ostre szczyty łańcucha The Remarkables wystąpiły w filmie „X-Men Geneza: Wolverine”, ale oczywiście najbardziej rozsławił je „Władca pierścieni”. Peter Jackson wrócił do nich również podczas pracy nad „Hobbitem”.
Przyjeżdżają i szlochają
Firma Nomad Safari była jedną z pierwszych, która – w związku z napływem miłośników trylogii jakieś 10 lat temu – zaczęła organizować wycieczki tematyczne. – Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak dużo ludzi zacznie do nas przyjeżdżać – mówi jej właściciel, emigrant z Wielkiej Brytanii, David Gatward-Ferguson. – Ludzie przyjeżdżają i szlochają, szukając miejsca, w którym stał Aragorn. Jego firma oferuje dwie wycieczki, każda po cztery godziny. Według danych Nomad Safari tylko w 2011 r. ok. 10 tys. osób skorzystało z choć jednej z nich.
Gdy tam byliśmy w czerwcu (podróż samolotem z Wellington trwała dwie godziny), Queenstown czekało na pierwszy śnieg, a pan Gatward-Ferguson zmieniał ofertę tak, by w programie jednej z wycieczek znalazły się miejsca związane z „Hobbitem”. Zaproponował, że zabierze nas na zdradziecki szczyt. Zapłaciliśmy i wsiedliśmy do sześcioosobowego suvu, przerażeni, że nikt więcej z nami nie jedzie. Pierwszy postój był przy łące nad jeziorem, już poza miastem. Nazywa się Mały Raj, a Peter Jackson zrobił tu lądowisko dla helikopterów, żeby przewozić aktorów w odległe miejsca, gdzie kręcono zdjęcia po drugiej stronie jeziora. Było to rzeczywiście ładne, małe pole.
Pędząc dalej i strzelając faktami, Gatward-Ferguson skręcił nagle w drogę wysypaną żwirem i niespodziewanie się zatrzymał (jednocześnie nastawiając radio i siorbiąc kawę) nad płytką rzeczką. Nasz cel znajdował się na drugim brzegu. Mrucząc pod nosem, przełączył napęd na cztery koła i wjechał powoli do wody, a my trzymaliśmy się kurczowo siedzeń i zastanawialiśmy, czy już definitywnie przekroczyliśmy linię dzielącą zwykłego fana od fanatyka, gotowego na samozniszczenie.
Po kilku ostrych zakrętach wjechaliśmy w małą, jasną dolinę, po obu stronach pokrytą wiecznie zieloną roślinnością. Nasz przewodnik zaparkował i wyskoczył z auta. Z triumfem w głosie obwieścił, że właśnie tu Peter Jackson kręcił materiał, z którego powstała forteca w Isengardzie, znana z filmu „Władca pierścieni. Dwie wieże”. Faktycznie; poznaliśmy to miejsce. Słońce połyskiwało, ale wiatr wiał od gór z siłą porównywalną z huraganem. Gdy jedna z osób opuściła nas, trzęsąc się z zimna, wskazał palcem małe wzgórze, które będzie sceną ważnych wydarzeń w drugim filmie o hobbitach – tam będzie mieszkał Beorn, człowiek, który przemienia się w niedźwiedzia. – Wracajmy do samochodu – powiedział radośnie.
Jakieś 10 minut później ryzykownie zaparkował, tym razem na skraju niebywale wąskiej drogi. Przegonił nas po gęstym lesie, a następnie wcielił się w rolę plądrującego, złego orka z filmu Jacksona. To był dobry pokaz; właściciel biura Gatward-Ferguson nie jest ociężały i niezgrabny jak ork, choć grał w tym charakterze w jednym z filmów. Naszą radość zakłócały jednak słowa o „cholernej, śmiertelnej pułapce”, które stale pobrzmiewały nam w uszach.
Gdy pędziliśmy z powrotem w kierunku miasta po jeszcze kilku postojach, rozmowa zeszła na temat oczekiwań biura Nomad Safari, związanych z boomem na „Hobbita”. Tym razem, przyrzekł Gatward-Ferguson, będę przygotowany, by w pełni wykorzystać każdy przypływ turystów. Zapowiedział zorganizowanie nowej wycieczki dla zagorzałych fanów, z wykorzystaniem strojów i rekwizytów – Wciągniemy ich do lasu i pozwolimy wymachiwać bronią – zapowiada. Powiększy też sklep i rozszerzy asortyment o większą liczbę gadżetów – np. o plastikowe uszy elfa. – Nikt nie powinien wracać do domu bez uszu elfa – stwierdził. – Czasem, kiedy jadę przez miasto, sam je wkładam.