Przez 70 lat, od lądowania w Normandii, Ameryka była – w sensie dosłownym – potężną siłą w Europie. Amerykańskie wojska stacjonowały od Neapolu po Narwik i od Portugalii po Niemcy. W szczytowym momencie cały amerykański kontyngent, włączając w to marynarkę i lotnictwo, liczył 300 tys. żołnierzy. Filar wielkiej amerykańskiej strategii jest właśnie rozbierany. Dlaczego nikt nie płacze i nie zgrzyta zębami?
Takich reakcji można się było spodziewać w minionych dziesięcioleciach. Od wojny koreańskiej, kiedy to Ameryka wysłała na półwysep tysiące żołnierzy, Europę nęka koszmar, że opierające się o dwa oceany Stany Zjednoczone porzucą ją dla Azji. Aby rozwiać te obawy, administracja prezydenta Dwighta Eisenhowera wysłała w latach 50. na stary kontynent sześć amerykańskich dywizji, obiecując, że utrzyma je tam do zwycięskiego zakończenia zimnej wojny. Ten stały korpus ekspedycyjny, wzmocniony tysiącami taktycznych pocisków nuklearnych, trwał na swoich pozycjach przez pół wieku, a nawet się powiększał, gdy Sowieci eskalowali napięcie. Jednak niepokój tlił się cały czas, podsycany przez kolejne uchwały amerykańskiego Senatu wzywającego do redukcji amerykańskich sił w Europie.
Koniec pępka świata
Niemal od początku przerażająca możliwość „równoważenia”, czyli przeniesienia amerykańskich wojsk w inne miejsce, spędzała sen z powiek europejskim politykom. Mimo to Europa pozostawała w centrum amerykańskiej polityki zagranicznej. Wolno słabnące zaangażowanie Ameryki przetrwało upadek muru berlińskiego, wojny w Iraku i Afganistanie. Ale dziś zło puka do bram. Na początku 2012 r. w Europie pozostało ledwie 41 tys. amerykańskich żołnierzy, pod koniec roku wycofane zostaną kolejne dwie brygady.
Pełna wersja artykułu dostępna w 47 numerze "Forum".