O czasu gdy irańscy Ajatollahowie nazwali Amerykę „Wielkim Szatanem”, a Amerykanie zainicjowali wojnę w dalekim Afganistanie, mnożą się zamachy na oficjalne placówki Stanów Zjednoczonych w krajach muzułmańskich. Większość zdobywa nagłówki prasy światowej – i szybko popada w zapomnienie. Nasz nowoczesny świat z taką szybkością produkuje mrożące krew w żyłach wydarzenia, że niesposób wszystkie zakarbować w pamięci. Kto dzisiaj wspomina 18 zabitych w budynku ambasady USA w Sanie stolicy Jemenu, kto pamięta nazwisko 27-letniego Mohameda Halfana, który ostrzelał ambasadę USA w Dar es Salam w Tanzanii, a prowadzony do więzienia głośno wołał: „niczego nie żałuję!”
W zapomnienie pójdą chyba także dwa zamachy, które w ostatnich dniach wstrząsnęły opinią publiczną: dwa tysiące wzburzonych demonstrantów, częściowo uzbrojonych, wywiesiło przed budynkiem ambasady amerykańskiej w Kairze czarną flagę i skandując „Nie ma Boga nad Allaha” usiłowało – bezskutecznie – wtargnąć do budynku. Nowa egipska bezpieka stanęła na wysokości zadania i rozpędziła niebezpieczny tłum. Ambasador USA w Libii Christofer Stevens oraz trzech pracowników konsulatu w Bengazi mieli mniej szczęścia: we wtorek wieczorem zginęli z rąk fanatycznych napastników, którzy najpierw ostrzelali budynek z ręcznych granatników przeciwpancernych, aby później puścić go z dymem. Na usta ciśnie się niepopularna uwaga: za dyktatury Kaddafiego coś takiego nie mogłoby się zdarzyć.
Tym razem iskrą, którą rzucono w beczkę prochu był kilkuminutowy film prezentowany w amerykańskim internecie pod nazwą „Niewinni Muzułmanie”. Film zaczyna się od sceny, w której egipscy islamiści prześladują chrześcijan, a następnie przedstawia Mahometa jako oszusta, kobieciarza i pedofila. „Dzieła” tego rodzaju niewątpliwie zasługują na potępienie, ale w normalnym świecie napewno nie powinny prowokować mordu. Ale kto powiedział, że ta część świata w której ton nadają Al Kaida, Brygady Zwolenników Szariatu lub członkowie Dżihadu Islamskiego – to naprawdę świat normalny?