Choć w ostatnich sondażach wyborczych Romney idzie łeb w łeb z Obamą, to w badaniach sympatii urzędujący prezydent wciąż ma zdecydowaną przewagę, sięgającą 20 proc. Dlatego zjazd Partii Republikańskiej wyglądał trochę jak opera mydlana z Romneyami w roli głównej. Najpierw Mitt, kandydat na prezydenta, opowiadał delegatom, co to znaczy dla niego być mormonem, mężem i działać dla kraju, tak jak kiedyś działał w biznesie. Jego żona Ann opowiadała, jak ją wspierał, gdy chorowała na stwardnienie rozsiane. Mormoni wspominali, jak Mitt pomagał im, gdy ciężko zachorowały ich dzieci. Obserwatorzy od razu zrozumieli, o co chodzi. Romney ma wielki kłopot wizerunkowy, więc trzeba jego wizerunek ocieplić i „dohumanizować”. W tej roli Ann wypadła jednak dużo lepiej niż Mitt, oklaski dla niej były szczere. Emocji było mnóstwo, ale konkretów polityczno-programowych dużo mniej.
Świetnie za to sprzedawał swój wizerunek młodego prężnego ideologa reaganowskiego kapitalizmu kongresmen Paul Ryan, którego Mitt wybrał sobie na ewentualnego zastępcę. Nie jest jednak jasne, czy Ryan pomoże wygrać wybory Romneyowi. Bo jego reaganizm łatwo będzie wykorzystać sztabowi Obamy do walki z republikanami jako powrót do przeszłości, podczas gdy Ameryka potrzebuje wizjonera przyszłości. Niektórzy wskazują, że wybór katolika Ryana ma pomóc Romneyowi w zdobyciu głosów w większości katolickich Latynosów. Jest ich z prawem do głosowania 22 mln. Potęga. A w sondażach w tej grupie wyborców notowania są dla republikanów fatalne: 67 proc. za Obamą, 23 proc. za Romneyem. To, że Ryan jest twardo przeciw aborcji, raczej mu w latynoskim, często biednym, elektoracie, nie pomoże. Wątpliwe, czy pomoże mu nawet Clint Eastwood, który pojawił się na zjeździe, aby opowiedzieć, jak się rozczarował Obamą.