W krainie wolnych konopi nastała prohibicja. Półtora miliona Niemców, Belgów i Francuzów, którzy co roku kupowali marihuanę w przygranicznych regionach Holandii, musi jeździć po nią w głąb kraju. A i to wkrótce się skończy: w styczniu zakaz sprzedawania trawki obcokrajowcom wejdzie w życie w Amsterdamie. – Byłem ostatnio w Maastricht, a tam, jak w Nowym Jorku w latach 80. Co dziesięć metrów stoi diler i proponuje zioło! – opowiada Rick Steves, amerykański pisarz i podróżnik. Dilerka nie jest jeszcze karalna, za to bardzo opłacalna – Holendrzy kupują marihuanę legalnie i odsprzedają turystom z marżą sięgającą 400 proc.
Połowie Holendrów nie podoba się ten rodzaj dyskryminacji obcokrajowców. 12 września w kraju odbędą się przedterminowe wybory, a wiodący w sondażach postkomuniści orędują za powrotem do „starej, dobrej Holandii”, z prawem do jointa dla każdego. – Kilka dni temu z Maastricht ruszył konwój, któremu przewodzi pomalowany na srebrno stary amerykański gimbus. Pasażerowie będą namawiać ludzi do głosowania wyłącznie na partie pronarkotykowe – dodaje Steves. Ale prohibicja na marihuanę to nie najważniejsze, z czym walczą holenderscy postkomuniści. Znacznie głośniej domagają się zatrzymania integracji europejskiej.
Holandia zawsze była w forpoczcie jednoczącej się Europy. We wspomnianym Maastricht podpisano w 1992 r. traktat zakładający Unię Europejską, w Amsterdamie jego pierwszą nowelizację. Ale dekadę temu holenderski euroentuzjazm zaczął powoli stygnąć. Jeszcze w maju 2010 r.