Do głosowania zostało niewiele ponad 60 dni, a wynik wyborów pozostaje niepewny: sondaże wskazują na niewielką przewagę Obamy, ale Romney wciąż ma szanse na zwycięstwo. Kampania urzędującego prezydenta jest na najwyższych obrotach, tymczasem rywal podąża od gafy do wpadki i jeśli jakimś cudem przestanie się potykać, na ostatniej prostej może jeszcze wbiec do Białego Domu. Czy Ameryka i świat na tym skorzystają, to osobna sprawa.
Ktokolwiek wygra 6 listopada, będzie musiał złapać amerykańską gospodarkę, nim ta zleci z klifu fiskalnego. Ekonomiści nazywają tak gwałtowną redukcję deficytu budżetowego, zaplanowaną na rok 2014. Dwa lata temu Kongres ustalił, że tuż po wyborach wejdą w życie głębokie cięcia wydatków, m.in. na obronność i służbę zdrowia, jednocześnie wygasną uchwalone jeszcze za George’a Busha obniżki podatków dla najbogatszych. Jedno i drugie ma zredukować deficyt niemal o połowę, a co za tym idzie – powstrzymać dalszy przyrost długu publicznego. Ale ostre zaciskanie pasa w warunkach kruchej koniunktury będzie miało skutek taki jak w Europie: wpędzi Amerykę w ponowną recesję. A świat razem z nią.
Dylemat z klifem fiskalnym odsłania największą słabość amerykańskiej polityki: totalną polaryzację debaty. Deficyt i dług można by opanować, ustalając długofalowy plan gospodarczy, ale w Waszyngtonie nie ma szans na taki kompromis. Zamiast tego Kongres w ostatniej chwili odroczy oszczędności, powiększając tylko problem wypłacalności. Republikanie mają niedorzeczny plan minimalizacji państwa, ale trudno odmówić im racji, gdy ostrzegają, że kraj nie może dłużej żyć na kredyt. Demokraci słusznie chcą utrzymania zdobyczy socjalnych ostatniego stulecia, ale nie mówią, jak je sfinansować. W rezultacie Amerykanie mają wybór czysto ideologiczny – między dwiema opowieściami o polityce, a nie rozwiązaniami kluczowych problemów.