Sytuację uratował Bronisław Komorowski, zapraszając Hollande’a do Pałacu Prezydenckiego, ale okazja do naprawy nadszarpniętych stosunków polsko-francuskich przeszła nam koło nosa. Mitt Romney, nieoficjalny jeszcze kandydat republikanów na prezydenta USA, który przyjedzie do Polski w najbliższy poniedziałek, dostąpi zupełnie innego przyjęcia: w Gdańsku przyjmie go premier, w Warszawie prezydent i szef dyplomacji.
Zanim pękniemy z dumy, że Polska znalazła się – obok Wielkiej Brytanii i Izraela – na trasie podróży Romneya, zapytajmy o jej cel. Chodzi w niej przede wszystkim o zdjęcia ze spotkań z obcymi przywódcami, które pokażą Amerykanom, że rywal Baracka Obamy ma kontakty w świecie. Przystanek w Polsce daje dodatkowo okazję do napiętnowania polityki zagranicznej urzędującego prezydenta – za zbytnie zbliżenie z Rosją, zarzucenie tarczy antyrakietowej w jej dawnym kształcie, nieobecność na polskich uroczystościach czy wypowiedź o „polskich obozach”. Cała wizyta odbywa się na zaproszenie Lecha Wałęsy, który rok temu nie doczekał się osobistego spotkania z Obamą w Warszawie. Romney pielgrzymuje więc teraz do Gdańska.
To wszystko ma zmobilizować Amerykanów polskiego pochodzenia do oddania głosu na kandydata republikanów, ale utrwala też obraz Polski jako kraju, który łatwo ugłaskać symbolicznym gestem i pustą pochwałą. Co ważniejsze, faktyczne poparcie naszych przywódców dla Romneya zostanie zauważone w sztabie Obamy, a jeśli obecny prezydent wygra reelekcję, może utrudnić dalszą współpracę. Dlatego polscy politycy powinni witać Romneya z szacunkiem, którego zabrakło dla Hollande’a, ale i rezerwą należną kandydatowi. Wybory w USA dopiero w listopadzie.