U progu drugiej tury wyborów prezydenckich wojskowi ogłosili, że wybrany niedawno demokratycznie parlament jest do rozwiązania, bo doszło do poważnych naruszeń przy jego skompletowaniu. No dobrze, ale wybory były dawno temu, kto to widział unieważniać je z takim opóźnieniem?!
Generalicja dopuściła tego samego dnia do drugiej tury wyborów prezydenckich człowieka Mubaraka – Ahmeda Szafika, byłego oficera, ostatniego szefa rządu egipskiego za starego reżimu. Rzutem na taśmę Szafik stanął do walki z liderem Braci Muzułmanów Muhammadem Mursim.
Jeszcze nie jest jasne, który z nich wygrał. Zwolennicy jednego i drugiego już ogłaszają zwycięstwo, choć oficjalne wyniki mają być za kilka dni. Jeden i drugi prowadzili swoje kampanie ostrożnie, tak aby nie narazić się żadnej znaczącej części społeczeństwa. Obaj nie mają niczego przeciwko kobietom w rządzie. Obaj są za demokracją i prawami mniejszości etnicznych. Obaj nie zamierzają zrywać stosunków z Izraelem.
Pięknie, tylko jaką realną wartość mają te deklaracje, kiedy Egipt nie ma konstytucji ani parlamentu, a jedyną silną instytucją jest armia. Na dodatek – przypomina Ibrahim Kalwas – Egipcjanie nigdy nie mieli doświadczenia demokratycznego w naszym rozumieniu. „Bardzo wielu ludzi po prostu popiera rządy twardej ręki, dyktaturę”. I oczekują przede wszystkim stabilizacji i świętego spokoju.
A Braci Muzułmanów się boją, nie ufają im – nie tylko Koptowie, ale też znaczna część Egipcjan tych mieszkających w dużych miastach, lepiej wykształconych, bywałych w świecie. Jeśli już wolą Szafika, choć to człowiek Mubaraka, niż Mursiego, który kojarzy im się z państwem islamistycznym. A to co innego niż świecka republika demokratyczna, o której tyle się teraz w Egipcie dyskutuje. Wydaje się jednak, że to znikający punkt.