Wawrzyniec Smoczyński: – Dwa razy stanął pan oko w oko ze śmiercią – za pierwszym razem Breivik do pana nie strzelił, za drugim chybił. Czy tamten dzień pana wciąż prześladuje?
Adrian Pracoń: – To jest wciąż we mnie. Dopiero teraz zaczynam świadomie myśleć, że przecież żyję, a byłem tak blisko śmierci. Codziennie sobie przypominam, jakie miałem szczęście.
Ocaleni mówią, że trudno jest odzyskać życie sprzed 22 lipca. Pan swoje odzyskał?
Trudno wrócić do normalnego życia, zwłaszcza teraz w związku z procesem. Zanim pójdzie się dalej, trzeba zrozumieć wszystko, co się wydarzyło – jak jeden człowiek mógł zabić i zranić tyle ludzi, zatrzymać kraj w miejscu? Trzeba też skonfrontować się z jego poglądami, nie można się ich bać, zamiatać pod dywan.
Pan się boi?
Trochę się jeszcze boję, ale o wiele mniej niż parę miesięcy temu. Czuję się bezpiecznie, bo nie sądzę, by był w Norwegii drugi tak zły człowiek. Pierwsze miesiące to był szok, później był czas, żeby to wszystko przetrawić, a teraz nadszedł czas na sprawiedliwość. Dla mnie to ostatni etap.
Przetrawił pan Utøyę pisząc książkę?
Książka to zapis tego, co się stało, bym mógł zacząć zapominać. Siadłem do niej jeszcze w szpitalu, pięć dni po ataku ojciec zaproponował mi pisanie jako formę pomocy. Tuż po tragedii miałem w głowie wielki chaos i ból, więc użyłem książki, by lepiej poznać własne myśli i emocje. Nie potrafiłem sobie inaczej pomóc. Teraz widzę, że książka była potrzebna także z innych względów: ludzie chcą wiedzieć, co się stało na Utøyi, bo artykuły w gazetach nie opiszą emocji ani tego, co przeszliśmy.