Począwszy od 16 kwietnia, przez dziesięć tygodni przed sądem w Oslo będzie się toczyć największy proces, jaki kiedykolwiek zorganizowano w Norwegii. Sala rozpraw zostanie powiększona, aby pomieścić tysiąc osób występujących w charakterze oskarżyciela prywatnego oraz ich 150 adwokatów. Rozprawy mają być transmitowane we wszystkich sądach w kraju, aby Norwegowie mogli śledzić proces.
Jeżeli sąd uzna, że Anders Behring Breivik, oskarżony o akty terroryzmu i umyślne zabójstwa, może odpowiadać za swoje czyny, grozi mu maksymalny wymiar kary przewidziany w Norwegii: 21 lat więzienia. Teoretycznie mógłby ubiegać się o przedterminowe zwolnienie po odbyciu dwóch trzecich kary. W większości przypadków skazani na długie wyroki wcześniej wychodzą na wolność. Ale ta sprawa jest wyjątkowa i mało prawdopodobne, aby stało się tak w jego przypadku. Jeżeli natomiast zabójca z Oslo zostanie uznany za osobę, niemogącą odpowiadać za swoje czyny – o czym rozstrzygnie sąd na zakończenie procesu – zostanie przymusowo skierowany do zakładu psychiatrycznego. W takim przypadku to sędzia, po zasięgnięciu opinii psychiatrów, decyduje o ewentualnym zwolnieniu pacjenta. W razie takiej decyzji rozważa się urządzenie pilnie strzeżonego oddziału psychiatrycznego w więzieniu Ila.
***
W rozmowach określa się go dziś mianem gjerningsmannen („sprawcy”) albo terroristen („terrorysty”). Jak gdyby sam fakt nazwania go z imienia i nazwiska mógł sugerować, że wciąż należy on do świata ludzi. Czy 33-letni Anders Behring Breivik jest przestępcą, czy może szaleńcem?
Ta kwestia głęboko dzieli Norwegów i pozwala zrozumieć, dlaczego specjalnie dla niego urządzono nietypowe mieszane miejsce pobytu – na poły więzienie, na poły szpital psychiatryczny – w pilnie strzeżonym zakładzie karnym Ila pod Oslo. Nigdy wcześniej nikogo w Norwegii nie przetrzymywano w takich warunkach. Ale też nigdy wcześniej nie popełniono tam takiej zbrodni.
Ośmiu zabitych w zamachu bombowym w centrum stolicy. 69 młodych ludzi zamordowanych z zimną krwią na wyspie Utoya. To było 22 lipca ubiegłego roku. Norwegia poznała wówczas oblicze tego rosłego blondyna o niebieskich oczach, z lodowatym uśmiechem na ustach spoglądającego w obiektywy aparatów fotograficznych.
Poczytalny - niepoczytalny
Breivik przebywał w dawnej sali konferencyjnej o powierzchni 60 metrów kwadratowych pod stałą obserwacją zespołu medycznego. Dziesięciu pracowników szpitala psychiatrycznego Dikemark zmieniało się po kolei u jego boku przez 24 godziny na dobę, odnotowując każdy jego ruch. Mieli oni za zadanie pomagać dwóm lekarzom, wyznaczonym przez stołeczny sąd do dokonania powtórnej oceny jego stanu zdrowia psychicznego. Pierwszy zespół ekspertów orzekł, że cierpi on na schizofrenię paranoidalną, a zatem nie może podlegać odpowiedzialności karnej. Drugie konsylium, które ogłosiło swoje wnioski 10 kwietnia, na sześć dni przed planowanym rozpoczęciem procesu, uznało go dla osobę poczytalną i „mogącą odpowiadać przed sądem za swoje czyny”.
Ostatni raz przed obliczem sędziego – 6 lutego – stanął w czarnym garniturze i białej koszuli, z bezczelnym błyskiem w oku. Zaczął nawet wymachiwać pięścią zakutą w kajdanki w kierunku błyskających fleszy. Po raz kolejny przyznał się do zarzucanych mu czynów, ale oświadczył, że jest niewinny. Zapewnił, że działał w ramach obrony koniecznej w imieniu swojego narodu i wyraził zaskoczenie, że nie został jeszcze odznaczony. Zażądał też uwolnienia, wywołując konsternację na sali.
Norwegia od ośmiu miesięcy usiłuje zrozumieć, jak mogła wydać z siebie takiego potwora. Na początku kraj ogarnęła fala emocji. Trzy dni po atakach 150 tysięcy Norwegów zgromadziło się w centrum Oslo z różami w ręku. Socjaldemokratyczny premier Jens Stoltenberg wezwał, aby odpowiedzią na przemoc było więcej demokracji i humanizmu. Ale szybko zaczęły się pojawiać niepokojące pytania. Dlaczego służby wywiadowcze zupełnie nie wiedziały, co się święci? Na początku 2011 roku ostrzegały one wprawdzie przed ryzykiem ataku ze strony islamistów, natomiast uznały za „mało poważne” zagrożenie ze strony środowisk ekstremistycznych w samej Norwegii. Liberalna deputowana Borghild Tenden tłumaczy, jak bardzo zaszokował ją fakt, że sprawca ataków okazał się być „jednym z nas”. W podobnym tonie wypowiada się również Eric Sonstelie, ojciec jednej z dziewcząt, ocalałych z masakry na wyspie Utoya. Chciałby on zrozumieć, jak chłopiec, który uczęszczał do „naszych” szkół, mógł się do czegoś takiego posunąć.
W ocenie antropologa Thomasa Hyllanda Eriksena jest to jeden z powodów głębokiej rozterki, jaka ogarnęła norweskie społeczeństwo po zamachach: fakt, że Breivik jest „od nas”, a nie „od nich”. W takiej sytuacji wygodniej byłoby orzec, że jest szaleńcem, niż uznać go za wykwit czegoś złego, co skrywa się w łonie norweskiego społeczeństwa. Bo wówczas trzeba byłoby pogodzić ideę zła z własną tożsamością i zmierzyć się z najmroczniejszą stroną norweskiego nacjonalizmu.
Psycholog Svenn Torgersen zauważa: Kwestia szaleństwa w ogóle by się nie nasunęła, gdybyśmy mieli do czynienia z islamskim terrorystą. Natomiast w gruncie rzeczy nie potrafimy sobie wyobrazić, że chłopak z zamożnej norweskiej rodziny, który dorastał na bogatych peryferiach Oslo, mógł popełnić takie czyny, no chyba że jest szaleńcem. Tę opinię podziela Abdulkadir Dogan: Ben Ladena nigdy nie przedstawiano jako paranoidalnego schizofrenika, lecz po prostu jako muzułmańskiego terrorystę. Ten mężczyzna o tureckich korzeniach, którego córka Gizem zginęła na wyspie Utoya, nie dopuszcza myśli, że morderca mógłby uniknąć więzienia.
To był dobry cel
Breivik sam wyjaśnia, że wytypował wyspę Utoya jako swój cel na chłodno, już na jesieni 2010 roku. – Uważałem, że to jest dobry cel, bo odizolowany: policja miałaby trudności z podjęciem interwencji – oświadczył. Początkowo był zdenerwowany, ale – jak sam deklarował – po zabiciu pierwszych ofiar szybko się uodpornił. – Chciałem zgładzić ich najwięcej, jak się da – oświadczył w rozmowie z lekarzami. Udało mu się dosięgnąć stu spośród 564 osób przebywających na wyspie. Trzy czwarte zabitych zginęło od kuli w głowę.
W obliczu tak niewyobrażalnego okrucieństwa naturalnym odruchem było odwołanie się do przeszłości mordercy. Szukano w niej okruchów wyjaśnień, aby dokopać się do korzeni zła. Dziennikarz Peter Svaar chodził z nim przez pięć lat do szkoły. Pamięta go jako stanowczego chłopaka, który miał przyjaciół i przywiązywał dużą wagę do swojego wyglądu. Czasami wyśmiewano się z jego hiphopowych strojów, ale on nigdy nie dawał sobą pomiatać. Ci dwaj koledzy z klasy spotkali się ponownie przypadkiem jakieś dziesięć lat temu. Breivik wyznał wówczas Svaarowi, że należy do Partii Postępu (Fremskrittspartiet), populistycznej i ksenofobicznej formacji, która wypłynęła w wyborach parlamentarnych z 1997 r., stając się drugą partią w Norwegii. W wyborach w 2009 r. zdobyła prawie 23 proc. głosów. Opowiadał wtedy głównie o swojej chęci zarabiania pieniędzy: Był bardzo zainteresowany liberalizmem. Ale nie było w tym nic szczególnie niezwykłego.
Przyszły zabójca marzył, aby zasiąść w parlamencie, ale stopniowo tracił zaufanie do swojej partii, której szeregi opuścił ostatecznie w 2002 roku. Oyvind Strommen, autor książki o siatkach ekstremistów działających w internecie, odnalazł komentarze pisane w owym czasie przez Breivika. – Początkowo nie był ekstremistą. Zalecał restrykcyjną politykę imigracyjną, ale krytykował tych, którzy posuwali się za daleko.
Demaskował spiski i zdrajców
To właśnie w internecie miał się zradykalizować. W liczącym 1500 stron manifeście, rozesłanym tuż przed rzezią, Breivik odwołuje się stale do antydżihadystowskich teoretyków, którzy uaktywnili się w sieci po 11 września, takich jak Norweg „Fjordman” albo „Bat Ye’or”, brytyjski eseista urodzony w Egipcie. Jak wyjaśnia Strommen, wszyscy oni głoszą koncepcję Eurabii: Demaskują rzekomy spisek, którego celem miałoby być zislamizowanie europejskiego społeczeństwa. Według nich Europa została zaprzedana przez swoich przywódców. Spisek zawiązano kilka lat temu i odtąd trwa inwazja, kierowana przez piątą kolumnę i popierana przez zdrajców wewnętrznych.
W rozmowach ze śledczymi Breivik ujawnił stopniowo ciemne strony swojej osobowości. Według jego własnej relacji brał on udział w pewnym spotkaniu w Liberii, a potem w supertajnej naradzie, zorganizowanej na początku maja 2002 r. w Londynie. Wraz z 11 delegatami z różnych krajów miał założyć tam zakon templariuszy, którego celem ma być zdobycie władzy w ciągu 60 lat. On sam miał być odpowiedzialny za zorganizowanie ruchu oporu w Norwegii. Po pewnych wahaniach dotyczących tego, w jaki sposób prowadzić walkę z „kulturowymi marksistami” i islamem, w 2006 r. zdecydował się na karierę „męczennika”. Ale wcześniej wziął sobie dużo wolnego, żeby poświęcić się graniu w World of Warcraft. Bo, jak sam przyznał, jest „dość samolubny”, a „walka mogła przecież poczekać”.
Konfabulacja, manipulacja? Śledczy przesłuchali setki świadków, odtworzyli jego rozkład zajęć. – Podróże do Liberii i Londynu istotnie miały miejsce. Ale nic nie wskazuje na to, że spotkał tam ludzi, o których opowiada – stwierdza Christian Hatlo, jeden z policjantów prowadzących śledztwo. Nic też nie pozwala przypuszczać, że miał wspólników. – Jesteśmy raczej przekonani, że działał sam – mówi śledczy. Jak zatem wyjaśnić nieścisłości w jego relacji? Właśnie tutaj znów pojawia się teza o możliwej chorobie psychicznej.
Zmyślił nawet własny życiorys
– Breivik jest socjopatą – zauważa Svenn Torgersen, specjalista od zaburzeń osobowości z Instytutu Psychologicznego w Oslo. – Jest bardzo narcystyczny. Jego problemem jest to, że chce być słońcem, które najjaśniej świeci w samym centrum, ale pozostaje tylko peryferyjną planetą. Żeby zrekompensować porażki, fałszował własną historię życia. Choć nie skończył nawet liceum, to utrzymywał, że posiada wiele dyplomów uniwersyteckich. Zapewniał też, że zarobił sześć milionów koron (750 tysięcy euro) jeszcze przed 26 rokiem życia, gdy tymczasem wszystkie jego biznesy splajtowały.
Opowiadał też, że przyjaciele go uwielbiają. A jednak w rozmowach ze śledczymi jego znajomi nakreślili portret chłopaka będącego zawsze trochę z boku, bardzo upartego, który wydawał się czerpać przyjemność z prowokowania. Jeden z nich zauważył, że zawsze był „jakiś inny, miał dziwne poglądy”, zwłaszcza na temat kobiet i polityki. Pewna młoda kobieta zeznała, że Breivik zaproponował jej wspólne dokonanie operacji nosa, żeby uzyskać zniżkę.
Czy jego rodzinna historia może podsunąć inne tropy? Już od lat nie utrzymywał kontaktów z ojcem, emerytowanym dyplomatą, który mieszka we Francji. Jego matka, pielęgniarka, niczego nie podejrzewała. Psychiatrom, którzy badali syna, wyznała, że zupełnie nie rozumie tego, co się stało. Przecież był on „zwyczajnym” dzieckiem, którego rodzice się rozwiedli, gdy miało półtora roku. Ona wróciła wówczas do Oslo z synkiem i o sześć lat starszą córką pochodzącą z innego związku. Chłopiec dorastał w Skoyen, w mieszczańskiej dzielnicy Oslo. Matka pamięta niełatwe chwile: w wieku trzech lat mały Anders był trudnym dzieckiem. Miała już wtedy dość i skontaktowała się ze służbami socjalnymi. Ojciec wystąpił o powierzenie mu prawa do opieki. W końcu chłopiec pozostał z matką i uspokoił się w miarę dorastania. – Był miły – według jej zapewnień.
Kiedy w końcu wyprowadził się z domu, to podarował jej nawet szczeniaka, żeby czuła się mniej samotna. W 2006 r. zaproponowała mu, żeby wrócił pod jej dach. Jemu brakowało już wówczas pieniędzy, więc na to przystał. Wkrótce zaczął spędzać coraz więcej godzin przed komputerem i już prawie nie wychodził z domu. Zrobił się jakiś „nieznośny” i „dziwaczny”. W obawie przed zarażeniem nosił w mieszkaniu maseczkę. Kupował broń i szkolił się „jak jakiś Rambo”. Matka zastanawiała się nawet, czy nie popada w szaleństwo. Wiosną 2011 r. poczuła ulgę: syn powiedział jej, że wydzierżawił gospodarstwo w pobliżu miejscowości Rena, 175 kilometrów na północ od Oslo i zajmie się rolnictwem. Siódmego maja się przeprowadził. To właśnie tam miał drobiazgowo przygotować rzezie dokonane 22 lipca.
Czy miała to być kolejna prowokacja? Kilka godzin po aresztowaniu Breivik wybrał na swojego obrońcę Geira Lippestada, członka Norweskiej Partii Pracy i trzech jego partnerów z tej samej kancelarii. Oni także od początku zadawali sobie pytanie o stan zdrowia psychicznego klienta. – Bo jak inaczej wytłumaczyć, że mógł on popełnić takie akty okrucieństwa? – zastanawiał się zrazu mecenas Tord Jordet. Ale Breivik odrzucił tę strategię. Zmusił ich do zmiany linii obrony, bo nie chciał uchodzić za szaleńca. Zamiast tego przyznawał się do „politycznie umotywowanych aktów przemocy”, które przygotowywał od lat. Opowiadał też, jak to stopniowo zyskiwał polityczną świadomość – od czasu, gdy jako nastolatek miał być świadkiem nadużyć popełnianych w jego dzielnicy przez „pakistański gang” i być narażony na „marksistowską indoktrynację ze strony swoich nauczycieli”.
Ekspert w dziedzinie terroryzmu i skrajnej prawicy w Norwegii Tore Bjorgo nie postrzega Breivika jako odosobnionego przypadku: W fakcie, że uważa się on za uczestnika wojny domowej, nie ma nic paranoicznego. Jest to pogląd podzielany przez innych. Nie jest to zatem wyrazem stanu psychicznego jednostki, lecz oznaką przynależności do skrajnego ruchu społecznego.
Obecnie również obrona zdecydowała uczynić z procesu Breivika nie tyle sąd nad jednostką, co nad ekstremizmem w ogóle. Decyzja, aby wezwać przed oblicze sądu ekstremistów wszelkiej maści – radykalnych islamistów, neonazistów i innych osobników opętanych wizją inwazji imigrantów – dając im w ten sposób okazję do wyrażania swoich poglądów, jest strasznym ryzykiem podjętym przez jego adwokatów. W więzieniu Ila Anders Behring Breivik ma maszynę do ćwiczeń i nie próżnuje. 16 kwietnia zamierza być zwarty i gotowy.