Łososie muszą zjeść średnio 20 kg karmy na minutę. Ania wpatruje się w monitor z czarno-białym obrazem z dna morza, który z jednej strony wygląda jak zaglonione akwarium, a z drugiej jak prototyp słynnego w swoim czasie windowsowskiego wygaszacza ekranu z bajecznie kolorowymi rybami. – A te dzisiaj mają szalony apetyt! – klika w ikonę nakarm, następuje miarowy szum i ekran zaczyna się zagęszczać – to znak, że ryby przybierają na wadze, a Ania może się spokojnie napić kawy.
Z Gdyni przypłynęła do północnej Norwegii przez Spitsbergen. Zajęło jej to trzy lata, ale nadłożone tysiąc kilometrów tylko zwiększyło dystans do rozpoczętego już doktoratu w Instytucie Oceanologii PAN i do uświadomienia sobie, że badania biologii morza są nie dla niej. Na Spitsbergenie zbierała szklanki w dyskotece, wydawała śniadania w hostelu, pracowała w wypożyczalni skuterów, a w samej Norwegii przy budowie domów i znaczeniu reniferów w saamijskim Kautokeino. Zawsze z przyjaciółką Kamilą.
Ferma
O fermie rybnej powiedział Ani kolega. Wielokrotność studenckiego stypendium wypłacana w koronach norweskich tylko przypieczętowała sprawę i w taki oto sposób laboratorium przegrało z łososiem, a Kamila musiała przenieść się ze swoim doktoratem do Tromsø. Teraz dziewczyny są od siebie kilkaset kilometrów i widują się przez dwa tygodnie w miesiącu. Znajomi nazywają je tik-taki. Ania, rocznik 1984, drobna blondynka z wyboru, potrzebę posiadania wysokich obcasów odczuła dokładnie po pierwszych dwóch tygodniach przepracowanych na fermie. Nie lubi ptaków większych niż wróble, norweskiej kawy, polskich mężczyzn i jak jej pod pokładem hałasuje złośliwy poltergeist.
Od prawie roku pracuje jako akvatekniker u jednego z największych producentów łososi w regionie. Firma działa w Finnmarku – najbardziej północnym regionie Norwegii – od ponad 30 lat. Poza tym ma swoje bazy w południowym okręgu Rogaland, na Szetlandach i w Kanadzie. Zatrudnia prawie dwieście osób. Narodziny – dorastanie – śmierć. Wylęganie – karmienie – ubijanie. W oddziale, który odpowiada za karmienie, łosoś żyje nie dłużej niż dwa i pół roku, i do tego czasu powinien ważyć średnio 5,5 kg.
Akvatekniker karmi ryby w tzw. matfisk (norw. mat – posiłek, fisk – ryba), co w wolnym tłumaczeniu można by nazwać rybią stołówką. Ania nie jest jednak pewna, czy to dobre słowo. Jeśli już, to na pewno nie fast food. Karmienie wymaga czasu. Ryby szybko się stresują i wtedy nie jedzą. Dlatego muszą mieć względny spokój i dobre warunki. Gdy się stresują, to skaczą nad wodę, ale Ania słyszała też, że czasem skaczą ze szczęścia. Hodowla odbywa się w tzw. marach, czyli klatkach na wodzie. Każda z nich ma 90 m w obwodzie i może pomieścić 25 kg ryb na metr sześcienny, co daje średnio 120 tys. łososi w jednej klatce. Mary z małymi rybami są podświetlane w nocy, żeby te szybciej rosły i jadły całą dobę. Każdą klatkę przykrywa namiot z siatki chroniącej przed ptakami. Skupiska klatek tworzą lokalizację, a każda z nich ma jednego lub dwóch opiekunów. Jeden opiekun na siedem klatek – w sumie jakieś 800 tys. paszczy do wykarmienia. Nie ma tu wielu kobiet. Ania jest jedyną Polką. Kilogram karmy przypominającej kocie chrupki (mieszanki sprasowanej soi albo oleju rzepakowego i rybnego tłuszczu), która smakuje podobnie jak wygląda, kosztuje 8 koron (ok. 4,50 zł), a dziennie zużywa się średnio 5 ton na klatkę. Szczęka łososia hodowlanego nie jest przystosowana do regularnego żeru, a to znaczy, że ten nigdy nie przetrwałby na wolności. Na wolności żyją dzikie łososie, które z krewnym z chowu klatkowego mają niewiele wspólnego. Niby ten sam gatunek, ale wiele różnic. – To jak między Polakami a Norwegami – biolog próbuje obrazowo przedstawić sprawę laikowi. – Różnice tkwią w szczegółach. Priorytetem każdej firmy jest niedopuszczenie do krzyżowania się łososia z fermy z tym dzikim. Na stłoczonych w ogromnych grupach rybach hodowlanych żyją bowiem pasożyty skóry, które co prawda nie są niebezpieczne dla ludzi, ale stanowią duże zagrożenie właśnie dla dzikich osobników. Poza tym miejsce, w które wczepia się pasożyt, podobno bardzo boli rybę. Odrobaczanie polega na dodawaniu do jedzenia antybiotyku (co jednak zmienia jego smak, ryby nie jedzą jak powinny i marnują karmę), a jeśli to nie pomaga, na rozpylaniu środka odkażającego pod ciśnieniem, czego jednak co słabsze osobniki nie przeżywają. Łosoś nie może uciec. Im jest większy, tym ma mniej ruchu i dlatego jego mięso jest bardziej tłuste.
Ma jeść jak najwięcej, a tuż przed tym, zanim wykształci cechy płciowe i zechce oddać się miłosnej chuci, przypłynie statek, który za pomocą rury zassie go i jeszcze żywego przetransportuje w wodzie do ubijalni w oddalonej o sto kilometrów Alcie. Potem wyeksportuje się go na cały świat. Jedzenie z końca świata – głosi hasło reklamowe producenta. Norweski przysmak w twoim domu.
Zmiana
Załoga pracuje w tygodniowym systemie zmianowym. Andreas – szef zmiany o gołębim sercu i ciętym języku, Bernt Wiktor – drugi szef zmiany, pulchny amator chleba z krewetkami, Kurt – miłośnik norweskich seriali i T-shirtów z tygrysem, Ingvar – nestor grupy, stary marynarz i kucharz obozowy, nieśmiałek Eivind – najmłodszy i najbardziej niebieskooki w drużynie, Øyvind – od 15 lat w firmie, bejsbolówki nie zdejmuje nawet do obiadu, Morten – doświadczony na kanadyjskich farmach 26-latek zaraz po studiach, tutaj lubi się rozpędzić łódką bez czapki, Margrethe – 30-latka, mama dwóch chłopaków, która na początku – jak sama przyznaje – pływała łódką dookoła, nie wiedząc, jak się zatrzymać. I Ania. Niedoszła doktor biologii morza, która w samotności czyta „11 minut” Paula Coelha i rozwiązuje sudoku.
Każdy z całkiem innej bajki. Średnia wieku 35 lat. Partnerzy, dzieci, podwójne łóżka, własny kubek z wiewiórką, parzona kawa i puchate ręczniki zostały w domu. Tutaj, w budynku przesiąkniętym ciepłym zapachem ryby i paliwa do łodzi, budziki rozdzwaniają się o 6.30 siedem dni w tygodniu w służbowych pokojach ze ścianami z dykty. Kabiny prysznicowe wykładane linoleum, wspólne naczynia z logo statku przywożącego rybią karmę i kolorowe czasopisma dla panów w toalecie. Obiad gotuje ten, kto pierwszy wraca ze zmiany. Powinien być gotowy przed 19, tak żeby już na głównym wydaniu wiadomości w NRK 1 nikt niczego nie przeżuwał, nie hałasował sztućcami i nie prosił o sól. W menu regularnie mięso, czasem ktoś złowi dzikiego dorsza, ale łososia raczej się tutaj nie jada.
W prognozie pogody znowu ani słowa o mrozie. Mróz oznaczałby mniej pasożytów. Więcej pasożytów to więcej pracy i kolejne straty. – Satan i helvete – mruczy pod nosem Andreas, szef zmiany, i przełącza pilotem kanał na bardziej optymistyczny. Do końca wieczoru nikt już nie wspomni o pracy. Będą za to programy o dzielnych policjantach w prywatnej TV 2, pudding z kartonu z sosem waniliowym albo lody czekoladowe bez sosu. Ok. godz. 22 wszyscy rozejdą się do swoich pokoi, w których nie ma przy łóżkach lampek do czytania.
Rano rozmowny jest tylko telewizor. Kawa rozpuszczalna, płatki z mlekiem (tylko Ania zjada je tutaj z jogurtem), papieros. Nie daj Boże trącić kogoś przez przypadek łokciem. Za minutę siódma wszyscy są już na baczność, gotowi do 10 godzin pracy z półgodzinną przerwą na lunch. Pięć łódek do obsługi siedmiu lokalizacji. W szatni czekają ciepłe, odblaskowe kombinezony z kamizelką ratunkową i kalosze – letnie z cieńszą i zimowe z grubszą podeszwą. Na wieszakach suszą się długie gumowe rękawice. Ania na swoich narysowała uśmiechy. Kombinezon trzeba szczelnie nałożyć na buty, zapiąć się w pasie i sprawdzić, czy w prawej kieszeni jest nóż, a w lewej latarka czołówka.
Zimą na północy światło dzienne dociera przez jakieś cztery–pięć godzin. Słońce, jak zachodzi w październiku, tak wraca do tego fiordu nie wcześniej niż pod koniec stycznia. Do pracy zimą płynie się więc po ciemku. Woda prawie nieruchoma. Tylko odgłosy silników niewidocznych łódek, które nie włączają dodatkowych świateł i dają się prowadzić księżycowi w drugim dniu pełni. Gdyby nie cel tej podróży, można by nawet przyjąć, że jest romantycznie. Ania i Margrethe są na tej zmianie razem. – W tej pracy musisz być zarówno elektrykiem, operatorem dźwigu, kierowcą wózka widłowego, jak i mechanikiem. Wszystko zależy od ciebie. Ryby muszą zjeść – Margrethe parkuje łódkę przy centralnym punkcie lokalizacji, tzw. flocie, czyli platformie przytwierdzonej do dna solidnymi łańcuchami. Ta tutaj nazywa się Storvika, to znaczy Duża Zatoka. Tu też pod pokładem w metalowych silosach gromadzi się ok. 40 ton jedzenia (tygodniowy zapas), a na pokładzie urządzono biuro. Kilka metrów kwadratowych, blat z trzema monitorami, zlew, dwa krzesła, radio, mikroskopijna lodówka z kartonem odtłuszczonego mleka i norweską nutellą wewnątrz. Poza tym jest tu porządek i czarno-białe zdjęcia przystojniaków z kalendarza „Cosmopolitan”. – Wyznaczniki kobiecej obecności – mówi Ania. Innym wyznacznikiem tejże jest wiadro na sznurku, które służy za toaletę. Trzeba sprytnie rozpiąć kombinezon, zaprzeć się o ściankę, potem raz dwa, spuścić napełnione do morza, opłukać i zapomnieć do następnego razu.
Dniówka
Dzień zaczyna się od opłynięcia łódką wszystkich klatek, sprawdzenia, czy żadna z konstrukcji się nie przechyliła, czy nie ma w sieci jakiegoś zaplątanego ptaka, którego trzeba dobić, czy rury są szczelne i czy kamery na dnie klatki się nie poruszyły, ograniczając pole widzenia. Przed karmieniem raz w miesiącu ryby są ważone. W każdej klatce ich waga powinna być mniej więcej ustalona. Przed zważeniem usypia się 50 odłowionych – nazwijmy to – ochotników i wrzuca do kontenera, gdzie zaraz zaczynają pływać do góry brzuchami. Proporcje niebieskiego środka usypiającego powinny być bardzo starannie dobrane, żeby wybrańcy nie pospali się na śmierć. Straty są jednak wpisane w produkcję na tak wielką skalę. Przepisy mówią wyraźnie: żywe ryby bierze się gołymi rękami, martwe w gumowych rękawicach. Woda ma zaledwie kilka stopni, więc żywe zazwyczaj zostawia się w spokoju. Chyba że to loser. Ryba nie pływa ze stadem, pływa za wolno, marudzi przy jedzeniu, znaczy – nie nadaje się. W hodowli nie ma miejsca dla nieudaczników. Linia – nawet ta boczna – powinna być wspólna. Losera wali się głową o coś twardego. – I tak by się udusił – Ania wrzuca ostatniego do metalowej skrzynki.
Karma jest transportowana z silosów długimi rurami i wyrzucana w regularnych odstępach czasu na powierzchnię klatek. Na dnie każdej zamontowano kamery, których obraz kontroluje się na monitorach w biurze. A tam jest ciepło, sucho i można zdjąć kombinezon. Kawa już się parzy. Norweska, ale co poradzić. Przez następne dwie, trzy godziny Ania i Margrethe będą się wpatrywały w monitory, dozowały karmę i rozmawiały o życiu. Margrethe polubiła tę pracę dopiero, kiedy poznała Anię. Rozmawiają mieszanką angielskiego z norweskim. Krem czekoladowy jedzą wprost ze słoiczka łyżeczkami. Jeśli widać spadające na dno kawałki karmy, to znaczy, że łososie nie mają apetytu i trzeba zmniejszyć porcję. W ostatnim kwartale 2011 r. cena za kilogram łososia spadła do 5,5 korony, a jeszcze w 2010 r. wynosiła 9 koron (dane za dziennikiem „Dagens Nćringsliv”), trzeba się więc liczyć z każdym naciśnięciem klawisza. Jeśli cały obraz zakrywają tłoczące się ryby, to znaczy, że jedzą. Niektóre nawet ciekawsko łypią w obiektyw. To jak z kamerą wśród zwierząt.
Po lunchu, ok. godz. 14, robi się już zupełnie ciemno. Czas na wybieranie martwych ryb, które gromadzą się w zbiorniku na dnie klatki. Po powierzchni pływają tylko przez chwilę, potem toną i nadgryzane przez mniejsze organizmy czekają na wyłowienie. Łodzią „Cathrine”, która jest damą zdecydowanie po przejściach, podpływa się do każdej klatki, zaciąga sieci do wyłowienia nieboszczyków, wrzuca je do specjalnego kontenera i liczy. Klatka 1 – 18, klatka 2 – 9, klatka 3 – 12, klatka 4 – 28, klatka 5 – 2, klatka 6 – 5, klatka 7 – 21; Ania zapisuje na małej kartce, a potem przenosi dane do komputera. Codziennie drukuje raport, ile ryb wykarmiła, a ile padło.
Martwe ryby zwozi się każdego dnia do przystani, mieli w specjalnym młynku, rozpuszcza w kwasie mrówkowym i przechowuje w zbiorniku, którego zawartość zabierają potem panowie w białych kombinezonach samochodem ze znakiem Biohazard. Zmiana kończy się o 17.30. O 18. we wtorki i środy. 74,5-godzinny tydzień pracy. Po południu trzeba przetransportować dźwigiem karmę w półtonowych workach każda, odetkać zapchany silos i wyczyścić dno klatki. Wszystko tylko przy świetle latarek i w zimnej wodzie. Nikt nie dzwoni po pomoc do chłopaków, mimo że ci nazywają Anię Sunshine. To męska część dzwoni do koleżanek kwadrans po 18, pytając, czy wszystko w porządku, bo obiad już gotowy, wszyscy zjechali i się martwią. A one się tylko zagadały.
Dlaczego?
– Jedynym minusem tej pracy jest to, że nie mogę nosić długich paznokci – Ania odpowiada po namyśle na pytanie, dlaczego? – Poza tym lubię pracować z ludźmi, ale nie dla ludzi. Tutaj wszystko zależy ode mnie. Z rybami łatwiej się dogadać.
Margrethe natomiast, mimo że kocha swoją pracę na fermie, to, jak przyznaje, w głębi serca chciałaby mieć konie. Problem polega na tym, że w Honningsvåg, skąd pochodzi, nie ma trawy i one nie miałyby się gdzie wypasać. – Ale nic to, kilka dni temu kupiłam los na loterii – opuszcza ramię dźwigu z workiem sojowej karmy. – Jak wygram, to przeprowadzę się na południe i będę hodowała konie. Ale tylko kilka, tak dla siebie.