Tragiczny bilans dopełniają tysiące uchodźców zbiegłych do Turcji, Jordanii i Libanu. Mimo hekatomby, drożyzny, przerw w dostawach prądu i wody – także w stolicy – reżim Baszara Asada trzyma się mocno i z niezachwianą determinacją topi rebelię we krwi. Wojska Asada przy użyciu czołgów i karabinów snajperskich kończą pacyfikować zbuntowane dzielnice Homsu, ruszyły też na leżący przy granicy z Turcją Idlib, gdzie skoncentrowały się siły Wolnej Armii Syryjskiej.
Tymczasem ani Zachód, ani państwa arabskie, w tym Arabia Saudyjska, nie mają ochoty na zbrojną odsiecz i wolą ograniczać się do dostarczania broni powstańcom. Syria to nie Libia, powtarzają europejscy i amerykańscy wojskowi. Obrona przeciwrakietowa i lotnictwo są silniejsze od wojsk Kadafiego i nie uda się powtórzyć libijskiej przygody – wesprzeć powstańców z powietrza, by podbili kraj, i nie ponieść przy tym właściwie żadnych strat.
W Syrii zawiodły też wszystkie rozwiązania dyplomatyczne. Asad, ochraniany w ONZ przez Rosję i Chiny, ani myśli negocjować z rebeliantami, do czego bezskutecznie próbował przekonać go w Damaszku m.in. Kofi Annan. Nic nie zapowiada także rozłamu reżimu. Cóż z tego, że z reżimowego wojska wciąż odpływają dezerterzy, skoro nie są to alawici, czyli członkowie szyickiej mniejszości kontrolującej państwo? Rząd Asada demonstracyjnie opuścił również wiceminister ds. ropy naftowej, tyle że nie jest to jakaś ważna figura, zresztą minister nie znalazł naśladowców. Na razie syryjska rewolucja jest w odwrocie i to Asad zdecyduje co dalej.