„O to będzie bój” – zapowiadał premier z marsowym obliczem, brakowało tylko łopotu skrzydeł husarii i szczęku oręża. Tymczasem przywódcy zebrali się po to, by ocalić Grecję. W Atenach tamtejszy rząd dopinał porozumienie z bankami o umorzeniu części swojego zadłużenia, a w Brukseli Unia kończyła negocjacje paktu fiskalnego, który ma zobowiązać sygnatariuszy do pilnowania deficytów i długów. Jedno i drugie ma przekonać świat, że Europa jest w stanie opanować kryzys zadłużeniowy. Na tym tle polski postulat uczestnictwa w szczytach strefy euro brzmiał jak trzeciorzędna sprawa i obrona partykularnego interesu.
Swój „bój” o miejsce przy stole obrad Polska motywuje obawą, że zostanie zmarginalizowana w Europie. Ale zanim zaczniemy się bać, odpowiedzmy sobie na kilka pytań. Czy należymy do strefy euro? Nie. Czy dorzuciliśmy się do ratowania Grecji, gdy o to proszono? Nie. Czy mamy genialny pomysł na zakończenie kryzysu? Nie. Dlaczego więc kraje strefy euro miałyby nas zapraszać na swoje szczyty? Żebyśmy mogli bronić polskiego interesu narodowego wymownym milczeniem?
Nawet jeśli premier wygra swoją bitwę, Polska umocni się tylko we własnych oczach – w relacjach ze strefą euro nic się nie zmieni. Miejsce w unii walutowej mamy zagwarantowane w traktatach, a jeśli premier rzeczywiście boi się marginalizacji, niech zacznie „bój” o przyjęcie euro. W Warszawie, nie w Brukseli.