To symboliczna zapowiedź kłopotów, jakie czekają zwycięzców zakończonych wyborów – islamistów. Partia Wolność i Sprawiedliwość (Bractwo Muzułmańskie) i Partia Światła (bardziej staroświeccy salafici) zajęły około 70 proc. miejsc w parlamencie. „Islamska fala” nie jest już prognozą, lecz faktem. Liberałowie, lewica, „partia” Facebooka znaleźli się na marginesie. W słowach ich działaczy słychać zawód: rok temu to myśmy zaczęli rewolucję, a pulę zgarnęli ci, którzy przyłączyli się ostatni i pierwsi opuścili pole bitwy – plac Tahrir.
Zwycięstwo partii islamskich nie jest jednak zaskoczeniem, to raczej liberałowie i lewica popadają w protekcjonalizm, gdy tłumaczą, że islamiści zawdzięczają wygraną ignorancji ludzi. Islamiści zapracowali na sukces. W czasach dyktatury Mubaraka byli blisko potrzebujących – w dzielnicach nędzy, zapadłych wioskach. I choć nie stworzyli długoterminowych projektów socjalnych, to ratowali miliony rozdając im mąkę, olej, chleb. Głodni zapamiętali, kto ich nakarmił, gdy sięgali dna. A Egipt to w przytłaczającej większości kraj ubogich i nędzarzy. Na dodatek policja wsadzała islamistów do więzień, torturowała. Prawo wahadła działa wszędzie – dlaczego w Egipcie miałoby być inaczej?
W czasie kampanii różni szejkowie i politycy zapowiadali zakaz sprzedaży alkoholu i restrykcje w kurortach turystycznych; dochodziły pomruki, że kobiety powinny siedzieć w domu. I choć głosy te nie były dominujące, pytanie, w jakim stopniu zwycięzcy „zislamizują” Egipt, samo ciśnie się na usta. Obawy niektórych są na tyle duże, że Wielki Szejk z Al-Azhar, głównej islamskiej uczelni, wydał dokument, w którym postuluje, by nowa konstytucja gwarantowała wolności osobiste, w tym wolność słowa, o ile tylko nie będą atakowały religii. Szejkowi przyklaskują Bracia, a nawet młodzi salafici, którzy obiecują, że nie będą nikogo uczyć na siłę, jak żyć.
To „rewolucja w rewolucji” – egipski islam polityczny godzi się ze światem świeckim i nowoczesnością, co nie znaczy, że już się pogodził i nie potrafi ukąsić. Powodzenie tej rekoncyliacji będzie zależało od tego, jak islamiści poradzą sobie z szokującą biedą i nierównościami; czy Bracia i salafici nie ulegną pokusie licytacji, komu bliżej do Boga. I czy liderzy Zachodu nie wpadną na nowe neokolonialne pomysły w regionie, ubrane w slogan szerzenia demokracji.
Obawy o swobody obyczajowe nie są jednak obawami większości, to zmartwienie tylko części najzamożniejszych. Rewolucja żądała wolności, ale też chleba i godności. Zaczęła ją klasa twittująca, ale dyktaturą wstrząsnęły dopiero ściągnięte przez nią na plac Tahrir masy robotników, bezrobotnych, nędzarzy. Gdy na ulicach lała się krew, ubodzy desperaci mówili dobrze ubranym towarzyszom z iPadami: „Wy idźcie do domu, my nie mamy nic do stracenia – możemy umrzeć”. Ci biedacy, których większość głosowała na islamistów, będą oceniać ich rządy nie według tego, czy w Kairze i Sharm El Sheikh będą nocne kluby z pokazami tańca brzucha, lecz według tego, czy będzie chleb i praca. Solidarność Egipcjan z różnych klas – cud, który przydarza się różnym rewolucjom – może prysnąć.
Kontrapunktem dla niepokoju o to, że islamiści zamienią Egipt w państwo wyznaniowe, jest inna obawa: że nie zmieni się nic lub prawie nic. Czyli: że dogadali się z rządzącymi generałami – filarem upadłej dyktatury – i kleptokrację świecką zastąpi wyznaniowa. Stugębna plotka głosi, że deal taki zawarto, a to by znaczyło, że rewolucja została ludziom skradziona. Lider Braci dementował te pogłoski, jednak rzecz w tym, że wcale nie musiało być paktu – czasem wystarczy wspólnota interesów. Obserwujący wybory Jimmy Carter powątpiewa, czy wojskowi oddadzą cywilom całą władzę i wrócą do koszar. A noblista i liberał Mohamed El Baradei, ku zaskoczeniu wszystkich, wycofał się z wyścigu o prezydenturę, protestując w ten sposób przeciwko rządom armii; „stary reżim nie padł” – oznajmił. Testem intencji generałów będzie to, czy zwołają wybory prezydenta do końca czerwca, jak obiecali.
Bractwo Muzułmańskie, cieszące się dziś poparciem mas, szerzy wiarę, lecz lubi też kapitalizm. O Braciach mówi się, że to protestanci islamu; ludzie biznesu też mówią o nich ciepło. Zawsze stawiali na filantropię, a nie na trwałe projekty społeczne. To przyniosło popularność, gdy byli w opozycji; oczekiwania wobec władzy są inne: że stworzy perspektywę dla nas i naszych dzieci. Jeśli więc czubek egipskiej piramidy dochodów nie zacznie się spłaszczać, ulica może zgotować islamistom kolejny Tahrir.
Byłby to zresztą nie najgorszy – bo demokratyczny – scenariusz. Gorzej, gdyby w sytuacji kryzysowej islamiści zdołali skierować gniew rozczarowanych przeciwko kozłom ofiarnym: niewiernym, liberałom, „upadkowi obyczajów”. Doświadczenia innych krajów uczą, że biedni nie zawsze trafnie rozpoznają swoje interesy ekonomiczne i wbrew nim popierają czasem partie biznesu, które zaspokajają ich frustracje ściganiem „lewaka”, „pedała”, „liberała”. W Egipcie scenariusz ten mógłby oznaczać spełnienie się obaw o państwo wyznaniowe.
Dziś jednak Egipcjanie nie chcą słuchać straszenia ich „drugim Iranem”. Robił to do znudzenia znienawidzony Mubarak, by pokazać i im, i światu, jaki jest nowoczesny. Prozachodnia retoryka postępu miała usprawiedliwić bezeceństwa tyrana i jego ludzi. Wiktoria islamistów ukazuje, że Egipcjanie ani trochę mu nie uwierzyli.