Straciłeś dobrą okazję, by się zamknąć! Mamy dość twojego krytykanctwa i mówienia nam, co mamy robić. Mówisz, że nienawidzisz euro, a teraz chcesz mieszać się do naszych spotkań – tak Nicolas Sarkozy mówił do Davida Camerona na poprzednim, październikowym szczycie Unii Europejskiej.
Prezydenta Francji często ponoszą emocje, Jacques Chirac też kazał milczeć niektórym krajom i regularnie darł koty z Tonym Blairem, ale na szczycie w ubiegły piątek stało się coś więcej: animozje francusko-brytyjskie rozbiły Unię. O czwartej nad ranem premier Wielkiej Brytanii zawetował plan nowego traktatu unijnego i wypisał swój kraj z procesu integracji europejskiej. W czasie obrad Sarkozy’ego trzeba było powstrzymywać od rękoczynów, a na koniec 10-godzinnego maratonu odmówił uściśnięcia dłoni Cameronowi.
Niemcy chciały, by wszystkie kraje Unii włożyły gorset finansowy, czyli zapisały w swoich konstytucjach limit deficytu budżetowego oraz poddały się reżimowi automatycznych sankcji za jego naruszanie. Ten pakt fiskalny miał być zapisany w nowej wersji traktatu lizbońskiego, ale rozpoczęcie prac nad dokumentem wymagało jednak jednomyślności w gronie unijnych przywódców. Cameron zażądał, by w zamian za akces Wielkiej Brytanii pozostałe kraje zgodziły się na wyjęcie londyńskiego City spod nowych regulacji usług finansowych. Ale strefa euro odmówiła, a brytyjskie weto zablokowało traktat.
„Nasi brytyjscy przyjaciele złożyli propozycję, która była nie do przyjęcia” – powiedział Sarkozy, ogłaszając o piątej nad ranem wynik szczytu i swój osobisty sukces, czyli przyjęcie francuskiej alternatywy dla planu Angeli Merkel. Zamiast w traktacie, pakt fiskalny zostanie zapisany w umowie między rządami 17 państw strefy euro, otwartej dla chętnych spoza klubu. Gotowość jej zawarcia zgłosiły wszystkie kraje Unii poza Wielką Brytanią – Szwecja, Czechy i Węgry zarezerwowały sobie możliwość konsultacji z własnymi parlamentami. Nowy dokument ma być gotowy do marca przyszłego roku, ale rozłam w Europie nastąpił już teraz. Po 38 latach członkostwa w Unii, gdy reszta Europy decyduje się na głębsze zjednoczenie, Wielka Brytania zostaje na uboczu. Zatrutą strzałę posłała nawet Merkel: „David Cameron ani przez chwilę nie zamierzał przyjąć traktatu”. Brytyjski premier nie pozostał dłużny: „Cieszę się, że nie mamy euro. Lepiej pozwolić tym krajom robić swoje na własną rękę. Życzymy im wszystkiego dobrego”.
Taniec z rynkami
To Cameron dwa miesiące temu wezwał Europę, by wyciągnęła „wielką bazookę”, czyli zgasiła pożar wokół zadłużonych państw, wylewając na rynki nieograniczoną ilość pieniędzy. Ponieważ rządy, jak pokazały kolejne szczyty, nie były w stanie szybko zmobilizować wystarczająco dużej gotówki, oczy inwestorów spoczęły na Europejskim Banku Centralnym (EBC), jedynej instytucji w strefie euro władnej tworzyć pieniądze. EBC już teraz skupuje obligacje Włoch i Hiszpanii, ale w zamyśle Camerona – a także Sarkozy’ego, który jeszcze kilka tygodni temu zabiegał o to samo – bank miał zacząć robić to na nieograniczoną skalę, stając się de facto pożyczkodawcą ostatniej instancji dla zadłużonych państw. Inwestorzy dostaliby gwarancję, że nie stracą swoich pieniędzy, i zaczęliby na powrót kupować obligacje, a unia walutowa zostałaby ocalona.
Z bazooką był tylko jeden problem: EBC ma zakaz pożyczania rządom, a Merkel stanowczo odmówiła wywierania presji na bank centralny. Kanclerz Niemiec nie chce narażać wiarygodności jedynej unijnej instytucji, która jeszcze ją posiada, poza tym nie zamierza odpuszczać dłużnikom, dla których taki prezent byłby tylko zachętą do dalszej niegospodarności.
Ale nade wszystko Merkel nie zamierzała tańczyć, jak jej rynki zagrają, ani kłaniać się agencjom ratingowym, które szantażują dziś rządy. Gdy Standard&Poor’s w sam raz na jej spotkanie z Sarkozym zapowiedziała przegląd ratingów państw strefy euro, w tym po raz pierwszy noty Niemiec, kanclerz przyjęła to wzruszeniem ramion. Co innego Sarkozy, którego wiosną czeka reelekcja. „Jeśli stracimy potrójne A, jestem skończony” – rzucił współpracownikom.
Zamiast obłaskawiać inwestorów, którzy podkładają ogień, Merkel wybrała inny sposób ugaszenia pożaru: przebudowę strefy euro na modłę niemiecką. Nadwerężoną unię monetarną, którą spina dziś wyłącznie EBC, ma podeprzeć unia fiskalna, czyli wzajemna kontrola wydatków, a z czasem harmonizacja podatków. Przy tej okazji Merkel chce wcisnąć kraje członkowskie w gorset racjonalnej polityki finansowej. Jedno i drugie ma przekonać inwestorów, że rządy strefy euro będą wypłacalne nie tylko za dwa tygodnie, ale także za dwa lata i w związku z tym można śmiało kupować ich obligacje. W tyle głowy Merkel ma jeszcze dwa bliższe cele: dać EBC pretekst do większych zakupów obligacji i zapewnić sobie alibi w Bundestagu, gdy będzie musiała prosić o więcej pieniędzy dla Włoch lub Hiszpanii.
Z tym planem Merkel pojechała w ubiegły poniedziałek do Sarkozy’ego, któremu nie pozostało nic innego, jak tylko go zaakceptować. Kanclerz zgodziła się na francuski plan B w razie niepowodzenia zmian traktatowych, czyli umowę międzyrządową forsowaną od początku przez Sarkozy’ego, ale wymusiła, by otworzyć ją dla chętnych spoza eurolandu. Ograniczając głębszą integrację do strefy euro, Francja chciała cofnąć ostatnie dwa rozszerzenia Unii, widzi bowiem, że nowi członkowie wzmocnili pozycję Niemiec (co pokazało choćby niedawne przemówienie Radosława Sikorskiego w Berlinie). Ale Sarkozy musiał ustąpić – z zagrożonym ratingiem Francja nie może dalej udawać, że jest potęgą gospodarczą na równi z Niemcami, a rozdźwięk z Merkel osłabiłby jego pozycję na szczycie. Z tą wymuszoną jednomyślnością oboje pojechali do Brukseli.
Buldog z Londynu
Cameron przyjechał z wetem w kieszeni. Jeszcze z Londynu zapowiadał, że nie rozpisze referendum nad traktatem, jak żądali tego eurosceptycy w jego własnej partii, ale zaraz dodawał, że w zamian za brytyjską zgodę wywalczy unijne ustępstwa. W Brukseli zażądał gwarancji dla brytyjskiego sektora usług finansowych: utrzymania Europejskiego Nadzoru Bankowego w Londynie, prawa weta w sprawie podatku od transakcji finansowych i wyjęcia spod unijnych przepisów amerykańskich banków działających w Londynie. Zagroził, że jeśli jego żądania nie zostaną spełnione, zawetuje decyzję o nowym traktacie.
Pomijając szantaż, przyjęcie brytyjskich warunków przekreśliłoby wysiłki Unii na rzecz okiełznania spekulacji. „Nie możesz robić sobie raju finansowego, który zabierze z Europy cały kapitał!” – rzucił Cameronowi Sarkozy.
Cameron do końca wierzył, że strefa euro wystraszy się fiaska szczytu i przyjmie jego żądania, a w razie weta uda mu się pociągnąć za sobą inne kraje. Przeliczył się w obu kwestiach. Merkel jeszcze w Berlinie mówiła, że żadnych kompromisów nie będzie – chciała szczytu jedności z przekonującym rezultatem, a nie kolejnego targowiska interesów, w którym dobre rozwiązania zostaną po raz kolejny zmielone na pył. Nie dopisali też tradycyjni suwereniści: Szwecja, która w referendum odrzuciła euro, początkowo nie chciała przyjmować paktu, ale w końcu zmieniła zdanie. To samo zrobiły Czechy, choć eurosceptyczny prezydent może zawetować umowę, oraz Węgry, których premier zaciekle walczy o suwerenność gospodarczą. Ostatecznie Cameron został całkiem sam: 26 krajów wstępnie zgodziło się zawrzeć pakt fiskalny, jeden odmówił.
Cameron miał pretekst, by stawiać swoje żądania: londyńskie City wytwarza 10 proc. brytyjskiego PKB. Ale prawdziwym powodem konfrontacji była groźba buntu eurosceptyków we własnej partii i rządzie. Gdyby przystał na umowę, podczas ratyfikacji w parlamencie doszłoby do rozłamu koalicji rządowej i upadku premiera. Cameron nie chce podzielić losu Margaret Thatcher i Johna Majora, którzy polegli w partyjnych bitwach o Unię. Jedni mówią, że postawił weto we własnym interesie, inni, że dla przyjaciół z City. Jakkolwiek było, po niemal 40 latach małżeństwa bez miłości Wielka Brytania zdobyła się na szczerość wobec Unii: Brytyjczycy, którzy w 40 proc. uważają, że członkostwo jest niekorzystne dla ich kraju, wybrali separację. Reszta Unii odmówiła trwania w niepełnym związku, gdzie Wielka Brytania traktowała Europę à la carte. A od separacji do rozwodu krótka droga.
Cameron groził w Brukseli, że jeśli strefa euro będzie używać Komisji Europejskiej do egzekwowania nowej umowy, zaskarży ją do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, gdyż instytucje wspólnotowe mogą być wykorzystywane tylko do zadań traktatowych, a więc dotyczących wszystkich 27 państw. Takie manewry na niewiele się jednak zdadzą, a z biegiem integracji gospodarczej Wielka Brytania siłą rzeczy zostanie zmarginalizowana w Unii. To tylko zachęci ją do definitywnego wystąpienia ze wspólnoty. Nie będzie to jednak oznaczać zerwania stosunków ani powrotu do sytuacji sprzed członkostwa: Wielkiej Brytanii zależy na dostępie do wspólnego rynku UE i może go sobie zapewnić na podobnych zasadach jak Szwajcaria. Francuscy bankierzy dalej będą pracować w City, a 40 proc. brytyjskiego eksportu będzie nadal trafiać do Europy.
Czy to wystarczy?
Jedno, czego w Brukseli na pewno będzie brakować, to brytyjskiego pragmatyzmu, który nie raz otrzeźwiał Unię z upojenia euroentuzjazmem. „Świat chce wiedzieć, gdzie jest zapora ogniowa dla Włoch i Hiszpanii, czy banki będą dokapitalizowane i czy EBC stanie za wspólną walutą. Inwestorzy raczej nie głowią się nad tym, czy w ustępie o zintegrowanym planowaniu budżetowym będzie artykuł o kwalifikowanej większości głosów” – ironizował Cameron na ostatnim szczycie.
Merkel projektuje nową strefę euro, ale stara wciąż płonie, a pakt fiskalny na niewiele się zda, jeśli unia walutowa rozpadnie się przed jego ratyfikacją. Giełdy przyjęły wyniki szczytu z powściągliwym optymizmem, ale już rentowność włoskich obligacji podskoczyła do 6,5 proc., niebezpiecznie blisko 7, przy których Irlandia i Portugalia musiały sięgać po pomoc Unii Europejskiej.
Kto pomoże Włochom lub Hiszpanii, jeśli będą zmuszone zrobić to samo? W Europejskim Funduszu Stabilności Finansowej (EFSF) zostało marne 200 mld euro, o wiele za mało dla każdego z krajów, a próby pomnożenia tej kwoty spełzły na niczym, bo zanim Słowacja trzy miesiące po lipcowym szczycie łaskawie ratyfikowała porozumienie w tej sprawie, zaufanie do strefy euro spadło na tyle, że inwestorzy nie chcą już kupować obligacji EFSF. W związku z tym przywódcy zdecydowali o szybszym uruchomieniu stałego Europejskiego Mechanizmu Ratunkowego (ESM), który ma zastąpić doraźny EFSF. Ale Merkel nie zgodziła się ani na podniesienie jego kwoty, która wyniesie 500 mld euro, ani na przedłużenie działania EFSF. Dla właścicieli obligacji jedyny powód do optymizmu to fakt, że cała Unia przekaże Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu 200 mld euro na wspieranie m.in. strefy euro (Polska miałaby pożyczyć MFW do 10 mld) i to, że zarząd nad oboma funduszami ratunkowymi przejmuje EBC.
Do banku centralnego należy też następny ruch. Cały gorset finansowy dla strefy euro był szyty z myślą o zjednaniu EBC – bank od roku mówi, że nie może wyręczać rządów, ale za zamkniętymi drzwiami dodaje, że jeśli te narzucą sobie dyscyplinę, pomoże im wyjść z tarapatów. To samo zdawał się sugerować prezes EBC Mario Draghi, gdy 1 grudnia w Parlamencie Europejskim wezwał strefę euro do przyjęcia „paktu fiskalnego, po którym mogą nadejść inne elementy”. W czwartek, ogłaszając obniżkę stóp procentowych, Draghi zgasił nadzieje inwestorów na zmasowane zakupy obligacji, ale w piątek znowu je ożywił, mówiąc, że umowa międzyrządowa to „dobra podstawa do paktu”. Drukarz pieniędzy we Frankfurcie kiwnął więc głową na „tak”, ale czeka na szczegółowe ustalenia. A te, jak to w Unii, będą karkołomne.
– Pakt fiskalny zostanie podpisany najpóźniej na początku marca – obiecywał po szczycie przewodniczący Rady Europejskiej Herman van Rompuy. W tym celu strefa euro musi ustalić nowe rygory dotyczące wysokości deficytów i długów, mechanizmy ich nadzorowania i nakładania kar na kraje łamiące umowę. Już to będzie wymagać mnóstwa negocjacji, a dojdą jeszcze trudności prawne, by pakt nie naruszał traktatu lizbońskiego. Wybór ścieżki międzyrządowej oznacza, że Parlament Europejski nie będzie nawet pytany o zdanie, ale umowę czeka ratyfikacja w stolicach. Pół biedy, jeśli Václav Klaus zawetuje umowę, bez Czech będzie ona mogła wejść w życie. Gorzej, jeśli Irlandia odrzuci ją w referendum, bowiem ten kraj należy już do strefy euro i może zablokować cały projekt. A nawet gdy unia fiskalna stanie się ciałem, nie ma pewności, czy rządy będą w stanie sprostać jej wymogom. Strefa euro wpada w recesję, Holandia weszła w nią właśnie jako pierwsza.
W pole position
We wszystkich unijnych stolicach poza Londynem odbędą się teraz debaty parlamentarne nad nową umową. Także w Warszawie, gdzie zdominuje ona zapewne tegotygodniową debatę o polityce zagranicznej, która miała pierwotnie służyć dyskusji o przemówieniu Sikorskiego w Berlinie. Po szczycie tamto wystąpienie wydaje się już odległe, ale dziś widać, jak wiele przyniosło. To dzięki Sikorskiemu Polska została przywołana w wystąpieniu Merkel przed Bundestagiem, w którym kanclerz przedstawiała projekt zmian traktatowych. Dzięki niemu Niemcy zadbały o to, by Francja nie wykluczyła nas z nowej umowy. Dzięki niemu Polska jest też postrzegana jako pierwszy członek paktu fiskalnego spoza strefy euro, przed Szwecją, która na chwilę się zawahała. „New York Times” dojrzał nawet oś Berlin–Paryż–Warszawa, która będzie zawiadywać nową Unią.
Dziś brzmi to jak pieśń przyszłości, ale Europa jest w głębokiej przebudowie, a zmiany następują bardzo szybko. Polska ustawiła się w pole position: politycznej, bo po odejściu Wielkiej Brytanii to ona będzie pragmatyczno-liberalnym głosem w przyszłej unii budżetowej; gospodarczej, gdyż w przeciwieństwie do Francji będzie rosła i może liczyć na szybkie przyjęcie do odnowionej unii walutowej, gdy spełni jej kryteria i wyrazi taką wolę.
Sojusz z Niemcami przynosi obopólne korzyści: Berlinowi zapewnia przeciwwagę dla Paryża, a Warszawę wzmacnia w Europie. Dla nowej Unii sojusz polsko-niemiecki może stać się podobnym motorem, jakim sojusz niemiecko-francuski był dla tej starej. Ale cały ten scenariusz zasadza się na jednym założeniu: że strefa euro przetrwa. A to pozostaje wciąż pod znakiem zapytania.