Premier Silvio Berlusconi wreszcie podał się do dymisji. Jego kurczowe trzymanie się fotela trwało prawie cały tydzień, a kilka dni temu nadal powtarzał, że nigdzie się nie wybiera. Mimo że przed parlamentem tłum rozgoryczonych Włochów krzyczał: Basta! Berlusconi powinieneś odejść!, on wciąż uważał, że kryzys jest chwilowy i uda mu się go przetrzymać. Przecież przez ponad 17 lat Włosi wybaczyli mu krętactwa finansowe, imprezy bunga-bunga i dosadny, prostacki język. Nawet cztery trwające przeciwko niemu procesy nie osłabiły go tak bardzo, jak kłopoty włoskiej gospodarki i niebezpiecznie wysoki poziom zadłużenia.
Zatwierdzona przez parlament ustawa budżetowa - ta, po której Berlusconi zgodził się odejść - przewiduje, że we budżecie Italii znajdzie się dodatkowo prawie 60 mld euro. Zgodnie z propozycjami rządu oszczędności ma przynieść m.in. wzrost podatku VAT, z 20 do 21 proc., wzrost cen paliwa i sprzedaży majątku państwowego, zamrożenie na 2 lata płac w sektorze publicznym i podwyższenie wieku emerytalnego kobiet do 60 lat, a potem nawet do 65 roku życia, tak aby wiek emerytalny kobiet i mężczyzn w 2026 r. był taki sam.
Nowy, technokratyczny rząd, na czele którego stanie były unijny komisarz, ekspert ekonomiczny Mario Monti, nie będzie miał łatwego zadania. Włosi co prawda wiedzą, że czasy mogą być jeszcze cięższe i do oszczędzania trzeba będzie się przyłożyć, ale też trudno uwierzyć, że wraz z odejściem Cavaliere wszyscy zaczną uczciwie płacić podatki, zniknie dawanie łapówek, administracja stanie się przejrzysta, a włoski styl pracy nabierze dyscypliny. Włosi muszą uderzyć się w piersi. Berlusconi nie bez powodu rządził krajem tak długo. Smutne jest tylko to, że odejść musiał nie z powodu bunga-bunga, prostactwa czy niejasnych interesów, tylko dlatego, że nie poradził sobie z gospodarką.