To nie jest protest – mówi Charles Holsopple. – My świętujemy przebudzenie świadomości, współczucia i zrozumienia wspólnoty zasobów naszej planety i cierpień siedmiu miliardów ludzi. Charles zaprasza do rozmowy, częstuje kawą wydawaną za darmo w obozowisku. Wokoło ze 30 namiotów rozbitych na betonie waszyngtońskiego Freedom Plaza, placu u zbiegu Pennsylvania Avenue i 14 Street. Transparenty: „99 proc. to my”, „Zatrzymajmy machinę! Stwórzmy nowy świat!”. Machina to „korporacjonizm i militaryzm”, a nowy świat „to ten, w którym ludzkie potrzeby będą ważniejsze niż zyski korporacji”. Ulotki i transparenty sporządził Ruch Października 2011, waszyngtońska kontynuacja Okupujmy Wall Street (OWS) z Nowego Jorku.
Charles, wysoki, szczupły mężczyzna o siwych włosach i twarzy pogodnego proroka, unika retoryki z ulotek i myśli globalnie: – 99 proc. plus 1 daje 100 proc. Czyli siedem miliardów, wszyscy jesteśmy jednością. Przyjechał z Tampa na Florydzie, jest bezrobotny. Nie powie, co robił, zanim stracił pracę: – Moja praca to nieść pomoc głodującej planecie. W tym celu Global Shelter Project, portal internetowy, gdzie bloguje o tym, jak ludzie mogą zapanować nad marnotrawionymi zasobami, jeśli tylko zdobędą się na zrozumienie i współczucie.
Fariah Kaye studiuje nauki polityczne na Uniwersytecie Maryland i działa w Codepink, organizacji „kobiet na rzecz pokoju”. – Chodzi o to, by ukrócić wpływy lobbystów, przestać karmić wielkie korporacje i Pentagon, skończyć te wszystkie wojny, podnieść podatki dla bogaczy – mówi. W Ameryce powinno się wprowadzić „bardziej sprawiedliwy system, jak w Europie, gdzie wszyscy mają zagwarantowane ubezpieczenia zdrowotne”. Ruch Października 2011 dostał od władz pozwolenie, by koczować na placu przez cztery miesiące. – Zostaniemy tu tak długo, aż coś nastąpi – mówi Fariah. Ale co? Fariah nie jest pewna, co to właściwie miałoby być.
Kilka bloków dalej, na McPherson Square, obozowisko pokrewnej koalicji Okupujmy DC. Kolorowe namioty na trawniku, w centralnym miejscu stoisko z darmowymi posiłkami, przekazywanymi koczującym przez stołeczne sklepy i hotele. Peleryny od deszczu, który akurat dziś spadł, podarował związek pracowników transportu. Na skwerze zorganizowano punkt lekarski, miejsce wyrzucania odpadków i stanowisko dla mediów. Miasteczko w mieście. Przy stoisku informacyjnym starannie rozpisany na tablicy plan zajęć: rano marsz solidarności ze związkowcami, w południe posiedzenie komitetu działania, po południu dyskusje.
Daniel, bosy 20-latek w wojskowej kurtce, nie chce podać nazwiska. Nie ma domu, po Stanach przemieszcza się autostopem, nocując kątem tu i tam. – Chcemy zielonej władzy, nie możemy być uzależnieni od ropy – mówi. Heather Britt, jego dziewczyna, nie skończyła college’u, bo pożyczka na czesne niebezpiecznie rosła. Teraz uczy się „w sposób alternatywny”. – Trzeba pociągnąć banki do odpowiedzialności za ich zbrodnie. Ludzi obrabowano. Trzeba ograniczyć władzę pieniądza i lobbystów – mówi. Brzegiem McPherson Square przebiega K Street, słynna ulica, będąca siedzibą biur lobbystycznych.
Usłyszcie nas
W Nowym Jorku, gdzie wszystko zaczęło się 17 września, jeszcze więcej teatru, pikniku i quasi-politycznego Woodstocku. Demonstranci zajęli skwer Zuccotti Park w pobliżu Wall Street. Oprócz własnego centrum medialnego, darmowej kuchni, ośrodka porad dietetycznych i ekipy sprzątającej, urządzono tam Centrum Art/Signs, rodzaj Hyde Parku, gdzie każdy może wykrzyczeć, co go gnębi w amerykańskiej debacie publicznej. Wydano własną gazetę „Occupy Wall Street Journal” w nakładzie 50 tys. egzemplarzy. Protestujących odwiedzają idole lewicy: filmowiec Michael Moore, aktorka Susan Sarandon. Miejscowi artyści tańczą, poeci czytają wiersze i medytują pod „drzewem życia”.
Radosny happening? Nie całkiem. Doszło do kilku starć z policją, która w czasie marszu tłumu na most Brooklyński aresztowała ponad 700 osób. Weterani protestów instruują teraz debiutantów, jak uwalniać się z plastikowych kajdanek.
O co chodzi protestującym? Nie sporządzili listy żądań, mówią tylko, że chcą, aby ich usłyszano. Z dumą wyliczają, od jak dawna okupują park i skąd przyjechali: większość to nowojorczycy, ale wielu przybyło z Bostonu, Chicago i innych miast. Młodzi entuzjaści Marksa mieszają się z rozdawaczami uścisków miłości, pastorami i dziennikarzami. I turystami, bo ruch okupantów Wall Street stał się dla odwiedzających miasto nie lada atrakcją.
W centrum informacyjnym cyfrowy licznik pokazuje, ile osób ogląda w Internecie relację z parku na żywo. Po czterech tygodniach ponad 350 tys. Zapytana o swoje postulaty działaczka samorządowa odpowiada, że chce „28 poprawki do konstytucji”, która regulowałaby działalność korporacji na poziomie federalnym i stanowym. Zbywa popularne na prawicy oskarżenie o „socjalizm”, ale ostrożnie dopowiada, że przepisy rządowe w sprawach oświaty i służby zdrowia „nie są niczym złym”. Proponuje darmowy Internet, jak w Korei Płd., i namawia do kupowania lokalnych produktów.
Conocne koncerty bębnów i orkiestr dętych w parku nie dają spać okolicznym mieszkańcom. Jedna z działaczek próbuje ich udobruchać. Na trawniku dziewczyna wznosi billboard z napisem: „Prostytucja to jedyny sposób, by spłacić moje studia”. Inna domaga się wprowadzenia powszechnej opieki zdrowotnej. Obok chłopak z transparentem: „Hej, Obama, jestem spłukany”. – Od lat 70. nie widziałem takiego zrywu – mówi mężczyzna w średnim wieku w koszulce z napisem „To my stanowimy 99 procent”. Koszulki można kupić na miejscu za 5 dol.
Ruch wielu barw
Fala kontestacji rozlała się na całą Amerykę. We wszystkich większych miastach pojawiły się lokalne odmiany Okupujmy Wall Street. W Chicago na początku października 3 tys. ludzi wyszło na ulice, zbierając się pod luksusowym hotelem, gdzie obradowało Amerykańskie Stowarzyszenie Bankierów, specjalistów od kredytów hipotecznych. Za radą jego prezesa uczestnicy obrad wymknęli się z hotelu podziemnymi tunelami.
W Bostonie aresztowano kilkudziesięciu demonstrantów, którzy nie posłuchali poleceń policji, gdzie wolno im protestować. W Nowym Jorku prezes banku inwestycyjnego Goldman Sachs tak bardzo wystraszył się demonstracji, że odwołał wykład w ekskluzywnym Bernard College.
Ruch mieni się różnymi kolorami. Do protestujących przeciw nadużyciom Wall Street i wszechwładzy pieniądza w polityce dołączyli rzecznicy walki z dyskryminacją rasową i seksualną, feministki, integralni pacyfiści, obrońcy środowiska i niesłusznie skazanych więźniów. Ale motorem protestów pozostaje sprzeciw wobec akumulacji kapitału i władzy przez sektor finansowy, który wyprodukował bańki złudnego dobrobytu i wpędził Amerykę w kryzys, samemu spadając na cztery łapy. Demonstranci mówią „nie” rosnącym od kilkudziesięciu lat nierównościom dochodów, kurczeniu się klasy średniej, spadkowi i stagnacji na rynku pracy, która skazuje młode pokolenie na życie poniżej poziomu wykształcenia i aspiracji.
Prawica zareagowała na protesty z wyraźnym lękiem. „Przyjdą po was, wywleką was z domu i zabiją. Zabiją was dlatego, że jesteście bogaci, za to tylko, co posiadacie” – straszył przez radio komentator Glenn Beck. Przywódca republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów Eric Cantor nazwał demonstrantów „niebezpiecznym motłochem”. Potem przypomniał sobie o politycznej poprawności i złagodził swe wypowiedzi, ale w komentarzach konserwatystów dominują oskarżenia o podżeganie do „walki klas” (Mitt Romney), a przynajmniej „napuszczanie na siebie” albo „dzielenie” Amerykanów.
Rozczarowani Obamą
Demonstranci nie zadzierają z policją, a okupacje placów odbywają się za zgodą władz, choć czasem słychać pochwały rewolucyjnej przemocy. Mimo udziału w OWS lewicowych radykałów, nie padają postulaty nacjonalizacji banków albo przemysłu. W nawiązaniu do Arabskiej Wiosny protestujący mówią o Amerykańskiej Jesieni, ale wszyscy wiedzą, że Zuccotti Park to nie plac Tahrir. Protesty odbywają się jednak w sytuacji narastającego sporu o gospodarkę, w którym ważą się losy budżetu, deficytu i dalszego podziału dobrobytu. Barack Obama nalega na wyższe opodatkowanie milionerów, a cały spór toczy się w kontekście zbliżających się wyborów w 2012 r.
Jaką rolę odegra w tej kampanii OWS? Pomoże Obamie czy zaszkodzi? Mieszkańcy pola namiotowego na McPherson Square wyrażają się o prezydencie z niechęcią. – Na pewno nie będę na niego głosował. Okłamał nas, to figurant – mówi Daniel.
– Nie popieram prezydenta, nie jest dobrym przywódcą. Zbyt łatwo cofa się przed tymi, którzy chcą go zastraszyć, jak Partia Herbaciana – mówi rzecznik obozowiska przedstawiający się jako Bear, bezrobotny i bezdomny były programista komputerowy. Feriah Kaye przyznaje, że demokraci mają lepszy program niż republikanie, ale „nie widać tego w praktyce”.
Wielu młodych ludzi okupujących dziś place, w 2008 r. agitowało za wyborem pierwszego czarnego prezydenta, w którym pokładali nadzieję na zasadnicze zmiany. Przez kolejne trzy lata mimo kryzysu i recesji czekali na rezultaty. Prezydentura Obamy była dla nich pasmem rozczarowań: bankierom wszystko uszło na sucho, podatków bogaczom nie podniesiono, wojna w Afganistanie trwa, a więzienie w Guantanamo dalej działa. Dlatego OWS porównuje się do Tea Party – oddolny lewicowy ruch miałby się stać przeciwwagą dla Partii Herbacianej, której udało się przeciągnąć republikanów na prawo i zablokować inicjatywy Obamy.
Są nawet pewne podobieństwa: jedni i drudzy potępiają ratowanie banków pożyczkami z budżetu. Poza tym różnią się jednak zasadniczo: Tea Party walczy o ukrócenie rządu i wolność dla biznesu, OWS o ukrócenie potęgi korporacji i sprawiedliwość dla świata pracy. Największa jednak rozbieżność dotyczy stylu myślenia i działania. Herbaciani, wśród których dominują starsi Amerykanie, nie kontestują systemu i działają zgodnie z jego tradycyjnymi regułami. Mimo gniewu skierowanego przeciw stołecznemu establishmentowi potrafią z nim współpracować. W OWS, ruchu młodych, panuje tymczasem duch anarchiczny, słychać echa kontrkultury z lat 60. i współczesnego postmodernizmu.
Symbolika 99 proc.
Demonstranci nie ufają żadnym politykom i ciążą ku demokracji bezpośredniej. Stąd mgławicowość celów, brak liderów, strategii, formalnych postulatów, niechęć do instytucji i oficjalizmów. Ruch jest wszystkim, hierarchie nie obowiązują, porozumiewamy się między sobą, a nie z tymi na górze. Komitet Działania to wszyscy uczestnicy obozowiska, którzy spontanicznie chcą się do tej grupy przyłączyć. Członkowie Ruchu Października 2011 z Freedom Plaza na apel nieformalnych liderów wyruszyli do Kongresu, aby zająć jeden z budynków mieszczących biura Senatu, co herbacianym nigdy nie przyszłoby do głowy. Skończyło się na aresztowaniach, gdyż amatorów znalazła się garstka.
Kontestatorzy z ruchu 99 procent zdają się bardziej zainteresowani działaniem symbolicznym. Najbardziej konkretnie brzmią postulaty, by wyeliminować z polityki lobbystów i pieniądze. Tyle że są zupełnie oderwane od rzeczywistości. Krytycy ruchu nawołują, by sformułował on bardziej realistyczny program, z którym można by naciskać na Kongres. Demokracja w USA polega w końcu na wymuszaniu zmian ustawowych, a nie okupowaniu ulic.
Problem z OWS mają jego potencjalni sojusznicy, czyli Obama i demokraci. Demokratyczny Komitet ds. Kampanii do Kongresu rozesłał okólnik wzywający do oficjalnego poparcia protestów. Z ruchem sympatyzuje lewe, postępowe skrzydło partii, jej waszyngtoński think tank Center for American Progress i tacy politycy, jak była przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Demokraci liczą, że to przebudzenie naturalnego elektoratu sprawi, że w wyborach w przyszłym roku młodzi idealiści, którzy wynieśli do władzy Obamę trzy lata temu, znowu pomogą w jego reelekcji i w wyborze kandydatów do Kongresu.
Niektórzy demokratyczni stratedzy ostrzegają jednak, że ruch 99 procent może zepchnąć partię za bardzo na lewo – tak herbaciani zepchnęli republikanów na prawo.
Obama do niedawna stawiał na kompromisy z opozycją i przyciągnięcie niezależnych wyborców, dlatego unikał posunięć, które łatwo można by zaszufladkować jako lewicowy populizm. Ale ostatnio zmienił kurs, starając się złapać w żagle powiew rosnącego niezadowolenia i resentymentu przeciw bankierom i korporacjom. Według komentatorów musi teraz uważać, aby nie rozpętać burzy, która mogłaby wywrócić jego własny statek.
Współpraca: Helena Chmielewska-Szlajfer