Los Gilada Szalita, nieśmiałego 22-letniego chłopca, patrzącego na świat przez grube szkła okularów, może wkrótce ukształtować przebieg wydarzeń na Bliskim Wschodzie. 25 czerwca 2006 r., pełniąc służbę wojskową po izraelskiej stronie granicy ze Strefą Gazy, Szalit został zraniony i uprowadzony przez islamskich terrorystów. Obecnie, niemal tysiąc dni po porwaniu, w Kairze prowadzone są intensywne rokowania – przy mediacji gen. Omara Sulejmana, egipskiego ministra ds. wywiadu – łączące uwolnienie Szalita z zakończeniem zbrojnego konfliktu Izraela z Hamasem.
Cena żądana przez Hamas za życie młodego kaprala jest bardzo wysoka: wypuszczenie wszystkich palestyńskich kobiet oraz pięciuset członków Hamasu i OWP, skazanych na kary dożywocia lub wieloletniego więzienia za planowanie i wykonanie licznych zamachów bombowych, w których zginęły dziesiątki cywilnych obywateli Izraela. W chwili obecnej delegacje MON z Tel Awiwu oraz Hamasu z Gazy, każda zamknięta w oddzielnym pomieszczeniu, ślęczą nad listą więźniów, skreślają i dopisują nazwiska i spierają się o dodatkowe, równie trudne warunki.
Dylemat moralny
Strona izraelska powiada: najpierw oddajcie zakładnika, dopiero potem otworzymy przejścia graniczne. Hamas domaga się otwarcia granicy, a dopiero potem „ustosunkuje się pozytywnie do sprawy Szalita”. Egipcjanie tracą cierpliwość, a w powyborczej atmosferze w Izraelu Szalit stał się podmiotem wewnętrznych zmagań międzypartyjnych. Jeśli jednak treść tego, co Anglicy nazywają non paper, zostanie ostatecznie uzgodniona, Gilad Szalit wróci do rodzinnego domu w zachodniej Galilei, nastąpi całkowite przerwanie ognia i otwarte zostaną wszystkie przejścia graniczne do Strefy Gazy, zarówno z Izraela jak i z Egiptu.
Sprawa porwanego żołnierza stwarza niezwykle trudny dylemat moralny: czy należy pertraktować z terrorystami?