Świat

Piknik pod gilotyną

Izrael: bunt klasy średniej

Gilotyna przypomina władzy cenę lekceważenia gniewu narodu. Czegoś takiego w Tel Awiwie jeszcze nie widziano. Gilotyna przypomina władzy cenę lekceważenia gniewu narodu. Czegoś takiego w Tel Awiwie jeszcze nie widziano. DAVID BACHAR/AFP / East News
Młodzi Izraelczycy też demonstrują na ulicach, ale łagodnie, bez przemocy. Z tych protestów – któż by się spodziewał? – rodzi się nowa ważna siła. Kraj już będzie inny.
Namioty na bulwarze Rothschilda. Młodzi chcą tańszych mieszkań.Oded Balilty/AP/Fotolink Namioty na bulwarze Rothschilda. Młodzi chcą tańszych mieszkań.
Najpierw sto, potem sto pięćdziesiąt, wreszcie ponad 350 tys. młodych Izraelczyków wyległo na ulice Tel Awiwu, Hajfy i Jerozolimy.  Na fot. protest w Jerozolimie.Ronen Zvulun/Reuters/Forum Najpierw sto, potem sto pięćdziesiąt, wreszcie ponad 350 tys. młodych Izraelczyków wyległo na ulice Tel Awiwu, Hajfy i Jerozolimy. Na fot. protest w Jerozolimie.

Najpierw sto, potem sto pięćdziesiąt, wreszcie ponad 350 tys. młodych Izraelczyków wyległo na ulice Tel Awiwu, Hajfy i Jerozolimy. W ciągu kilku dni iskry rozgoryczenia wznieciły pożar społecznego buntu także w małych miastach Galilei na północy i Negewu na południu. Gniew narastał, organizatorzy trzymali go w ryzach. Nikt nie demolował sklepów i nie podpalał domów jak w Londynie, by nie dać policji pretekstu do użycia pałek i gazu łzawiącego. O największym i najgroźniejszym dla rządu proteście społecznym w historii Izraela jedna z poważnych zagranicznych gazet napisała: Woodstock.

Wśród namiotów, które wyrosły pod konarami rozłożystych sykomor na telawiwskim bulwarze Rothschilda, zapanowała atmosfera pikniku. Powiewają kolorowe transparenty z żądaniami demonstrantów: „Chcemy mieszkać pod dachem, nie pod pałatką”, „Bibi ma dom, niech spada do domu!”. Bibi to oczywiście premier Beniamin Netanjahu. Artyści wspierają demonstrantów pieśnią i poezją, intelektualiści wygłaszają mowy jak w Hyde Parku. Tajniacy przychodzą, węszą i odchodzą. Między namiotami ktoś nagi siedzi po czubek głowy w wodzie wypełniającej nadmuchiwany basen i trzyma napis: „Toniemy w długach”. Gilad Erdan, jedyny minister, który pojawił się na bulwarze, popatrzył, pokiwał głową i oświadczył: nikt was nie rozumie tak dobrze jak ja. Moja rodzina także tonie w długach.

Ta sielanka jest jednak pozorna. Pomiędzy 850 namiotami stanęła bowiem gilotyna przypominająca władzy cenę lekceważenia gniewu narodu. 14 lipca 1789 r. król Ludwik XVI zapisał w swoim dzienniku: rien (nic), nic ważnego nie zaszło. Był to dzień upadku Bastylii i początek rewolucji francuskiej. Teraz, 14 sierpnia 2011 r. dziesiątki tysięcy mieszkańców Tel Awiwu i tysiące przyjezdnych z innych miast ruszyły do dzielnicy rządowej. Tłum płynął w groźnym milczeniu, żadna siła nie mogła zagrodzić mu drogi. Organizatorzy otrzymali wymagane przepisami zezwolenie na zamknięcie ulic. Ponad milion telewidzów (a Izrael ma 7,6 mln mieszkańców) do późnej nocy śledziło przebieg wydarzeń. Policja została w koszarach. Ostatnią rzeczą, jaką jej nowy komendant pragnąłby zobaczyć, to ranni przenoszeni do karetek pogotowia lub, co gorsza, skuci i siłą wleczeni do radiowozów. Dyrektywy polityków były wyraźne: czekać, aż entuzjazm demonstrantów sam się wypali.

Tak się nie stało. Wprawdzie echo żądań obniżki cen żywności i reformy podatkowej nie dotarło do gabinetów Jerozolimy, nie poruszyło też opozycji, ale coś już się zmieniło. Kilka słów poparcia dla społecznego ruchu wygłoszonych przez Eliego Jiszaia spowodowało, że jego ugrupowanie, niezbyt popularna religijna partia Szas, w sondażach natychmiast zwiększyło liczbę mandatów poselskich z 10 do 14. Nic lepiej nie może wskazywać, jak szerokim poparciem cieszy się protest.

Bunt klasy średniej, o którym prezydent Peres powiada, że wybuchł z uzasadnionego poczucia krzywdy spowodowanego polityką rządu, nieprzypadkowo rozpoczął się w Tel Awiwie. Metropolia często lekceważąco nazywana jest miastem sushi i espresso, to tutaj dziesiątki nowych luksusowych wieżowców strzela w niebo, stwarzając wrażenie szczęśliwości i dobrobytu. Tyle że mieszkanie w aglomeracji telawiwskiej dla większości młodych ludzi wkraczających w dorosłe życie stało się niedoścignionym marzeniem. Skromne dwa pokoje z kuchnią w starym budownictwie kosztują około 300 tys. dol., za nowe o tym metrażu trzeba zapłacić ponad pół miliona. Deweloperzy jednak już nie budują takich mieszkań. Stawiają za to apartamenty kupowane na pniu przez zagranicznych inwestorów – w większości Żydów francuskich pragnących zapewnić sobie miejsce ucieczki przed rosnącym w siłę we Francji ruchem muzułmańskim i związanym z tym antysemityzmem. Tu ceny zaczynają się od 3–5 mln i sięgają nawet 15 mln dol.

Tymczasem przeciętny dochód pracującej rodziny z dzieckiem to dzisiaj około 4 tys. dol. miesięcznie. Nawet przy najbardziej bolesnym zaciskaniu pasa nigdy nie zamieszka ona pod własnym dachem. Rodzin nie stać nawet na czynsz w nowym budownictwie. Równocześnie nie mogą i nie chcą przenieść się na daleką prowincję, gdzie mieszkania są tańsze, ale brakuje pracy dla lekarzy, inżynierów, nauczycieli czy prawników. I gdzie nie ma wyższych uczelni, które mogłyby zapewnić przyszłość następnemu pokoleniu.

Niedostatek klasy średniej, którą prezes Izraelskiego Banku Narodowego Stanley Fisher (były wiceprezydent Banku Światowego) określa jako warstwę społeczną stanowiącą podstawę dobrobytu narodowego, nie narodził się w przeddzień masowych protestów. Jest on nieplanowanym rezultatem działania mechanizmów wolnego rynku, stanowiącego istotę polityki gospodarczej Beniamina Netanjahu i jego ­koalicjantów.

 

 

Wolny rynek zapewnił wprawdzie rozkwit gospodarki, ale owoce sukcesu zbiera cienka warstwa uprzywilejowanych. System podatkowy faworyzuje wielkich inwestorów. Nie ma sprawiedliwego podziału majątku narodowego. Bo może i PKB liczony na głowę według parytetu siły nabywczej wynosi niemal 30 tys. dol. (dla porównania – w Polsce niecałe 19 tys.), ale według sprawozdań Meryll Lynch liczba milionerów wzrasta co roku o tysiąc, zaś wszyscy razem – 10 150 osób – dysponują wolnym kapitałem rzędu 52 mld dol., czyli sumą równą połowie budżetu państwa na ten rok. Z biegiem lat rynek wewnętrzny został opanowany przez kilkanaście rodzin wielkich bogaczy. To oni, a nie wolny rynek, dyktują ceny w najistotniejszych sektorach życia gospodarczego, a szczególnie nieruchomości. Dla setek tysięcy rodzin ceny te stały się zbyt wysokie.

Dziś na ulicach Tel Awiwu po raz pierwszy w krótkiej historii współczesnego państwa żydowskiego pojawia się nowy portret zbiorowy Izraelczyków: spod mundurów wojskowych wyłaniają się codzienne ubrania – takie same, jakie noszą młodzi Europejczycy czy Amerykanie. Spod maski marsowego oblicza zmagającego się z zagrożeniem wojną, z rzeczywistym bądź wyimaginowanym wrogiem wieszczącym zagładę państwa żydowskiego, wyłania się twarz zwykłego młodego człowieka, który wskazuje palcem tych, którzy naprawdę decydują o losach kraju.

Siłą, ale i słabością spontanicznej rewolucji jest brak zaplecza politycznego. Nie jest sterowana ani wspierana przez żadną partię, nikt nie nawołuje do obalenia rządu ani nie występuje z nowym manifestem politycznym. Równocześnie jednak wielki izraelski pisarz Amos Oz na łamach dziennika „Haaretz” stawia diagnozę: „środki finansowe niezbędne do zapewnienia godnego bytu klasy średniej, a także warstw upośledzonych, żyjących w prawdziwej nędzy, tkwią w kasach tego rządu. Miliardy zainwestowane w osadnictwo na Zachodnim Brzegu i we wschodniej Jerozolimie stanowią największy nonsens polityczny i powodują największą krzywdę społeczną”. I dalej: „do tego dochodzą bajońskie sumy przekazywane ortodoksyjnym jeszybotom (szkołom religijnym), wychowującym pokolenie nierobów nieuznających podstawowych zasad życia w państwie, w którym mieszkają nie biorąc udziału w jego rozbudowie. Nie wolno także pominąć milczeniem nieograniczonego poparcia, jakie rząd Beniamina ­Netanjahu udziela wąskiej warstwie miliarderów, jakby zapomniał, że środki finansowe płynące do ich kieszeni są plonem ciężkiej pracy milionów ludzi dźwigających na swoich barkach cenę jedynego w swoim rodzaju cudu gospodarczego kraju ubogiego w bogactwa naturalne, lecz bogatego w zasoby ludzkie...”.

Jednak nie w imię tej prawdy w jednym szeregu maszerują ludzie prawicy i lewicy, Żydzi i Arabowie, wierzący i niewierzący. Ten marsz to tylko pozór siły i jedności. Z takiego konglomeratu trudno będzie wyłonić przywódców prowadzących tłum na barykady, aż do zwycięstwa. Zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno do głosu dochodziła przede wszystkim ta część społeczeństwa, dla której Amos Oz wcale nie był wyrocznią. Ta, która sprawy polityki zagranicznej stawiała ponad problemy wewnętrzne i dla której siłowe rozwiązanie konfliktu z Palestyńczykami stanowiło priorytet narodowy. Dlatego godzina prawdy nadejdzie dopiero wtedy, gdy obie strony, dzisiejsi rewolucjoniści i establishment państwowy, zasiądą do negocjacji.

Zbliża się chwila, która zadecyduje o losach ruchu protestacyjnego. Premier ma nadzieję skruszyć go biurokracją powołanej dopiero niedawno trzystopniowej komisji negocjacyjnej, wyczerpać siły opozycjonistów niekończącymi się dyskusjami i setkami stron protokołów. Rozmowy mają trwać trzy miesiące. Do stołu zasiądzie najpierw 16 niezależnych ekonomistów, po tym 17 ministrów i urzędników państwowych, z ministrem finansów Juwalem Steinmetzem na czele. Netanjahu zastrzegł sobie prawo ostatecznej ­decyzji.

Przywódcy spontanicznej rewolucji, o ile zostaną wyłonieni, nie są w stanie zmierzyć się z takim przeciwnikiem. Silni na ulicy, łatwo mogą paść ofiarą braku wiedzy i doświadczenia. Postulowane dotychczas żądania – obniżka VAT z 16 na 5 proc., sponsorowane przez skarb państwa tanie budownictwo i wprowadzenie zasad państwa opiekuńczego – nie wytrzymają konfrontacji z restrykcjami budżetu państwa. Także żądanie zmiany priorytetów w myśl argumentacji Amosa Oza rozbije spójność ruchu. Pomoc proponowaną przez ekonomistów z uniwersytetu hajfskiego odrzucili w obawie, że obcy przejmą inicjatywę.

Premier przewiduje pozytywne zakończenie rozmów do końca listopada, licząc, że płomień buntu społecznego sam się wypali. Listopad w Izraelu to już pora deszczowa i jesienne ulewy pewnie zmyją namioty z bulwaru Rothschilda, symboliczna gilotyna pójdzie na złom. Uczestnicy manifestacji i wieców wrócą do swoich codziennych zajęć. Członek komisji rządowej, minister ochrony środowiska Gilad Erdan, ten sam, który wzmacniał ducha koczujących w pałatkach, przypuszczalnie zakończy już budowę rodzinnej willi w Sawionie koło Tel Awiwu, ekskluzywnej enklawie bogaczy.

A jednak, wbrew wszelkim czarnym prognozom, nie można nie dostrzec, że w kraju narodziła się nowa siła. Za jej sprawą jutrzejszy Izrael nie będzie już taki, jak był.

Polityka 35.2011 (2822) z dnia 24.08.2011; Świat; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Piknik pod gilotyną"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną