Wielka Brytania powoli dochodzi do siebie. Po trzech dniach bitew ulicznych, rabowania sklepów i podpalania aut policja odzyskała kontrolę nad kilkoma dzielnicami Londynu i mniejszymi ogniskami zamieszek w Manchesterze, Liverpoolu i Birmingham. Przy ulicach straszą wypalone fasady, ale Anglików bardziej niż straty materialne zajmuje dziś stan własnego społeczeństwa. Bo w Tottenham, Hackney i Croydon rabowali zwykli obywatele: mężczyźni i kobiety, biali i czarni, miejscowi i przyjezdni, młodzi i starzy, pracujący i bezrobotni. Jakby na trzy dni zniesiono prawo, zawieszono normy społeczne.
Zamieszki w Londynie można by zbyć jako nagły wybuch przestępczości, gdyby nie protesty społeczne w innych krajach. Na ulicach Aten od ponad roku odbywają się bitwy między policją a anarchistami i związkowcami. W Madrycie doszło w maju do największych w dziejach Hiszpanii demonstracji przeciwko bezrobociu. W Tel Awiwie młodzi postawili miasteczko namiotowe na wzór tego w Kairze, żądając sprawiedliwości społecznej i ograniczenia cen nieruchomości. W Sztokholmie doszło do podobnych zamieszek jak w Londynie, tyle że szybciej i sprawniej stłumionych przez policję.
Motywy buntów są różne, ale podłoże to samo: pogarszające się warunki materialne i poczucie, że dotychczasowy ład społeczny może ulec rozpadowi. Na razie cięcia socjalne i wzrost bezrobocia dotykają klas najgorzej sytuowanych, wśród nich imigrantów, grupy uzależnione od pomocy społecznej i rosnące rzesze młodych, dla których nie ma pracy. Klasy średnie jeszcze się trzymają, ale i w nich narasta strach przed degradacją ekonomiczną i frustracja niemocą polityków wobec kryzysu. Ich protest może być potencjalnie najgroźniejszy: zagrożone bytowo klasy średnie głosują na partie skrajne, po części z obawy przed bezprawiem, jakie oglądaliśmy w Londynie.
Społeczeństwa buntują się przeciwko państwom, ale źródłem ich niepokoju są tzw. rynki. To one od miesięcy straszą nadchodzącą katastrofą gospodarczą, one też zmuszają rządy do drakońskich cięć socjalnych, a banki centralne do drukowania pieniędzy. W świadomości zbiorowej pojawił się nagle nowy podmiot, wszechwładny, a zarazem bezosobowy, który dyktuje politykę państw i nastroje społeczeństw. Rynki finansowe nie mają do tego żadnego tytułu, ale zdobyły nad światem ogromną władzę: kontrolują koniunkturę, a przez to pomyślność całych gospodarek. A przynajmniej chcą, byśmy tak myśleli.
Wieżowce w dokach
By zobaczyć, gdzie mieszkają rynki, wystarczy pojechać metrem z Tottenham do dzielnicy Canary Wharf. Samo miejsce mówi sporo o przemianach gospodarczych minionego stulecia: nowa dzielnica finansowa Londynu stoi na dokach, gdzie w XIX w. rozładowywano statki handlowe z Indii. W eleganckich wieżowcach urzędują dziś największe banki świata, fundusze inwestycyjne i firmy ubezpieczeniowe, czołowi gracze sektora finansowego. Londyńskie City to pierwsze centrum finansowe świata, w dokach powstaje dziś 10 proc. brytyjskiego PKB, choć po prawdzie trudno tu mówić o jakimkolwiek produkcie.
W sektorze finansowym nie ma fabryk ani surowców, nie ma sklepów ani towarów, są za to rynki i instrumenty. Najbardziej widoczny z rynków to giełda, a najbardziej znane instrumenty to akcje, ale to nie na nich opiera się dziś sektor finansowy. W wieżach na Canary Wharf handluje się walutami, obligacjami i derywatami, a większość transakcji odbywa się bez pośrednictwa zatłoczonych parkietów i wrzeszczących maklerów – dokonują ich traderzy pracujący całą dobę w salach handlowych instytucji finansowych. Kursy śledzą na ekranach komputerów, a instrumenty kupują i sprzedają za naciśnięciem klawisza.
Największym z rynków jest foreign exchange, w skrócie forex, po polsku rynek walutowy. Handel walutami trwa dzień i noc, pięć dni w tygodniu. Dzienny obrót na foreksie wyniósł w ubiegłym roku aż 4 bln dol. i był o 20 proc. wyższy niż trzy lata wcześniej. W samym Londynie, pierwszym ośrodku handlu walutowego, roczne obroty sięgają dwukrotności PKB Wielkiej Brytanii. To na foreksie tydzień przed obniżką ratingu USA można było wyczytać zapowiedź późniejszych wstrząsów: frank gwałtownie drożał, w miarę jak tłum graczy próbował kupić najbezpieczniejszą walutę świata, by zaparkować kapitał na czas zawieruchy.
Gracze uciekali nie tylko z dolara, tracącego na wartości z powodu obaw o wypłacalność USA, ale także z włoskich obligacji, porzucanych ze strachu przed rozpadem strefy euro. Handel długiem państw i korporacji to drugi co do wielkości rynek, dwukrotnie większy niż rynek akcji. Najmłodszym i najmniej uregulowanym są derywaty, inaczej instrumenty pochodne, jak opcje, futures czy swapy. W ubiegłym tygodniu rekordy biły np. CDS Francji, rodzaj ubezpieczenia od bankructwa kraju lub instytucji, która wyemitowała obligację. Dla rynków kolejny znak, że kryzys strefy euro zatacza coraz szersze kręgi.
Z realu do wirtualu
Do Canary Wharf kryzys nigdy nie dotarł. Owszem, z jednego z wieżowców zdjęto napis Lehman Brothers, pracownicy banku musieli sprzątnąć biurka, ale większość znalazła pracę w sąsiednich biurowcach, często za lepszą pensję. Dla konkurencji kryzys okazał się manną z nieba: zasiał niepewność, a ta spowodowała zmienność cen i kursów, która otwarła z kolei drogę do spekulacji na wielką skalę. Zamiast inwestować w realną gospodarkę, banki skupiły się na grze na ropie, żywności, walutach i obligacjach. To dzięki zyskom ze spekulacji tak szybko stanęły na nogi, spłacając pożyczki od podatników. Nauczyły się od najlepszych.
Królowie spekulacji wolą eleganckie wille w Mayfair po drugiej strony Tamizy. Najbardziej utalentowani traderzy pozakładali tam własne fundusze hedżingowe, które obstawiają najczarniejsze scenariusze: zapaść rynku nieruchomości w USA, koniec ropy, głód w Afryce, rozpad strefy euro. Hedge znaczy zabezpieczać, bo pierwotnie takie fundusze prowadziły banki, by nie stracić wszystkiego w jednym kryzysie. Ale prywatne fundusze hedżingowe niczego już nie zabezpieczają, tylko szukają inwestycji obarczonych największym ryzykiem, czyli najwyższą stopą zwrotu. A stawiając zakłady o katastrofę, sieją zamęt.
Fundusze hedżingowe to najbardziej widoczna część tzw. szarej bankowości (shadow banking), drugiego sektora finansowego, który działa równolegle do banków depozytowych, ale w odróżnieniu od nich nie podlega nadzorowi finansowemu. Właśnie owe parabanki były katalizatorem kryzysu w 2008 r. – ich udziałowcy wycofywali kapitał, zmuszając je do likwidowania pozycji, co z kolei napędzało spadki. Politycy obiecywali uregulować szarą bankowość, ale lobbing skutecznie temu zapobiegł. Tymczasem „biała” bankowość przyjęła ten sam spekulacyjny model zarabiania.
Przeciwko Włochom czy Hiszpanii nie grają już tylko agresywne fundusze zza Oceanu, ale szacowne banki z Niemiec i Francji. Dzięki obawom o wypłacalność południowych krajów, przy zakupie kolejnych transz ich obligacji mogą żądać wyższych odsetek za ryzyko. Spekulacja na tę skalę w wykonaniu czołowych graczy oznacza, że sektor finansowy definitywnie oderwał się od realnej gospodarki. Zamiast zaopatrywać ją w niezbędny kapitał, mnoży go na wirtualnych rynkach, jednocześnie czyniąc przemysł, handel i usługi zakładnikami swoich emocji. Bo w odróżnieniu od dawnych rynków, na tych finansowych fundamenty nie odgrywają już większej roli.
Kto wypuścił dżina
Rynki są zbyt wielkie, by gracze finansowi mogli dyktować kursy, ale na tyle pobudliwe, że można je rozkołysać byle plotką. Na przykład tą o rychłym bankructwie Société Générale, rozpuszczoną w ubiegłym tygodniu przez dziennikarza „Daily Mail”, który wziął na serio artykuł gatunku political fiction w „Le Monde”. Zanim gazeta przyznała się do błędu, akcje wielkiego banku zanurkowały na jeden dzień o 20 proc. Taki impuls, wzmocniony zmasowanymi ruchami kapitału w szarej bankowości, może też wywołać krach. Indeks zmienności giełdy w Chicago, najpopularniejsza miara pobudliwości rynków, zbliżył się w ubiegłym tygodniu do rekordów z 2008 r.
Państwa skarżą się dziś na dyktat rynków, ale to one stworzyły dzisiejszą ich postać. To państwa w 1973 r. uwolniły kursy walut, dając początek foreksowi. Dekadę później zaczęły sprzedawać obligacje inwestorom prywatnym, umożliwiając powstanie rynku długu publicznego. W latach 90. dopuściły do obrotu instrumenty pochodne, bez których nie byłoby rynku derywatów. Nowy kapitał miał sfinansować globalizację realnej gospodarki i tak też się stało, ale przejście przemysłu, handlu i usług na pułap światowy miało swoją cenę: państwa narodowe straciły kontrolę nad globalnymi graczami finansowymi.
Państwa wypuściły dżina z butelki, ale też same na tym skorzystały. Przez 30 lat gracze finansowi ochoczo finansowali coroczne deficyty budżetowe, wychodząc z założenia, że rządy krajów rozwiniętych spłacą wszystkie długi. Gdy inżynieria finansowa w wykonaniu Lehman Brothers rozłożyła na łopatki światowy system finansowy, gracze znowu chętnie pożyczyli zachodnim rządom na pakiety wspierania koniunktury. Jak się okazuje, tylko po to, by dwa lata później rozpętać kryzys wypłacalności państw i pospekulować na długach publicznych. A przy okazji wystraszyć rządy na tyle, by raz na zawsze zapomniały o regulacji banków i parabanków.
Cała ontologia rynków to próba odsunięcia odpowiedzialności od sektora finansowego, a jednocześnie nadania jego osądom statusu wyroczni. A przecież rynki nie są ani bezosobowe, ani nadprzyrodzone: to zbiorowość graczy finansowych, a wzrosty i spadki są wypadkową ich decyzji. Wyznawcy rynków wciąż wierzą, że to zderzenie chciwości generuje prawidłowe ceny, a suma nastrojów – właściwy sentyment światowej gospodarki. Tylko z jakiegoś powodu ceny skaczą to w dół, to w górę, a sentyment oscyluje między euforią a paniką. Jeśli rynki finansowe mają osobowość, to straciły rozum i poruszają się na krawędzi załamania nerwowego.
Teraz Paryż
Kłopot w tym, że państwa są w niewiele lepszej kondycji. 30 lat patologicznego związku z rynkami, którego owocem są horrendalne długi publiczne, odcisnęło swoje piętno: przywódcy polityczni czują się tak bezsilni wobec graczy finansowych, że nawet najwięksi nie mają odwagi rzucić im wyzwania. Słowa prezydenta USA, pierwszej gospodarki świata, znaczą mniej niż wyrok globalnej agencji ratingowej, na dodatek podważany przez dwie pozostałe. Bunty społeczeństw wiążą się z poczuciem, że państwa oddały rynkom pola, że rządy ulegają szantażowi graczy finansowych, a koszty ich spekulacyjnych zakładów przenoszą na zwykłych ludzi.
Patrząc z Warszawy, trudno zrozumieć te obawy. Wstrząsy na giełdach w Nowym Jorku wydają się niezwykle odległe, a ostatni kryzys utwierdził nas w błędnym przekonaniu, że rynki finansowe nie są w stanie zagrozić polskiej gospodarce. Po części to prawda, bo Polska ma wciąż niewielki sektor finansowy, a realna gospodarka jest podparta silnym rynkiem wewnętrznym. Ale trzeba też pamiętać, że dwa lata temu uratował nas skokowy wzrost konsumpcji wewnętrznej, uderzeniowa dawka inwestycji unijnych oraz popyt na polski eksport ze strony Niemiec, które błyskawicznie otrząsnęły się z recesji.
Tym razem będzie inaczej. Tamten kryzys dotyczył głównie banków i dotarł do przedsiębiorstw, ten nadchodzący uderza w państwa i sięgnie gospodarstw domowych. Bunty społeczne z pewnością nie skończą się na Londynie, a następny może wybuchnąć w Paryżu. Pod presją rynków rząd francuski szykuje właśnie ostre cięcia budżetowe, a biedne imigranckie przedmieścia płonęły już kilka lat temu przy znacznie lepszej koniunkturze. To z kolei oznacza, że Nicolas Sarkozy może mieć kłopoty z reelekcją w przyszłym roku, podobnie zresztą jak Barack Obama, jeśli Stany Zjednoczone ponownie wpadną w recesję.
Nowy kryzys może mieć jeden dobroczynny skutek: zmusi państwa do buntu przeciwko rynkom. Presja społeczna i groźba utraty władzy stanie się tak duża, że przywódcy polityczni będą musieli wypowiedzieć wojnę graczom finansowym. Już w ubiegłym tygodniu na części giełd wprowadzono czasowy zakaz sprzedaży na krótko, klasycznej techniki spekulacyjnej, która napędza spadki indeksów. Jeśli wybuchnie recesja, państwa nie będą już tak podatne na szantaż bankructwem, zaś rynki zaczną być obwiniane o sprowadzenie kryzysu. A wówczas zamieszki mogą zawitać do Canary Wharf.