Jeszcze rok temu w oczach większości Włochów Silvio Berlusconi był tym, który przeprowadził ich przez kryzys finansowy jak Mojżesz Żydów przez Morze Czerwone. Skandal bunga-bunga, podejrzenia o seks z nieletnią prostytutką i korupcję, podobnie jak związane z tymi oskarżeniami aż cztery procesy sądowe naturalnie zachwiały nieco popularnością premiera. Ale sondażowe słupki zaczęły lecieć na łeb na szyję dopiero wtedy, gdy okazało się, że biznesowy geniusz traci panowanie nad finansami państwa, którym nadal rządzi cyniczna i opływająca w przywileje kasta. Nadzieje na to, że Berlusconi przegoni ją na cztery wiatry, rozbije szklane sufity, poskromi biurokrację, wyrówna szanse, okazały się iluzją.
Jak się wydaje, tych złudzeń wyzbył się też sam Cavaliere. Na początku lipca, w wywiadzie dla otwarcie wrogiej mu „La Repubblica”, drugiego dziennika Włoch, który jest de facto komitetem wyborczym i intelektualnym zapleczem nie najmądrzejszej lewicowej opozycji, oświadczył, że w następnych wyborach, wypadających na wiosnę 2013 r., nie będzie kandydował. Równocześnie namaścił na swojego następcę 40-letniego ministra sprawiedliwości Angelino Alfano.
Berlusconi de facto zapowiedział więc abdykację, co można również interpretować jako prośbę pod adresem adwersarzy, by dali mu w spokoju dokończyć kadencję. We Włoszech już nikt nie zastanawia się, czy Berlusconi ustąpi. Pytanie brzmi: kiedy to się stanie i co potem.
Pod presją
Premier jeszcze niedawno chełpił się, że pod jego sterami Włochy mogą stawić czoło każdej burzy. Dwa miesiące temu zapowiadał nawet obniżenie podatków. Z tym większym zdumieniem Włosi przyjęli słowa charyzmatycznego ministra gospodarki i finansów Giulio Tremontiego o konieczności zaoszczędzenia blisko 50 mld euro, by zgodnie z wymaganiami Unii sprowadzić deficyt budżetowy z 5 do mniej niż 3 proc. PKB. Ale tym, co dało pożywkę spekulantom, jest dług publiczny Włoch, sięgający 120 proc. PKB. Italia jest winna światu astronomiczną sumę 1,9 bln euro, najwięcej ze wszystkich państw Europy.
Gdy Tremonti 14 lipca poddał ustawę oszczędnościową pod głosowanie w Senacie, padły dramatyczne słowa o „Titanicu” oraz ostrzeżenie, że gdyby doszło do katastrofy, nie uratują się nawet pasażerowie pierwszej klasy. Włochy znalazły się pod ogromną presją rynków finansowych, bo amerykańskie agencje ratingowe obniżyły wiarygodność włoskich obligacji i wydały bardzo niepochlebne opinie o włoskich bankach. Tymczasem Berlusconi, gdy pojawiły się przepowiednie o nadchodzącej katastrofie finansowej, po prostu znikł. Zamiast premiera przemówił prezydent Giorgio Napolitano, apelując do parlamentarzystów, by w obliczu zagrożenia kraju zrezygnowali z partyjnych interesów i niezwłocznie przyjęli program Tremontiego.
Rzeczywiście, opozycja zrezygnowała z rytualnej obstrukcji i choć głosowała przeciw, przypisała sobie zasługi zbawicielki narodu, bo dzięki temu przyjęto plan Tremontiego w trzy dni, co niewierzący prezydent Napolitano nazwał cudem. Berlusconi tłumaczył potem, że poślizgnął się w łazience i doznał lekkiego wstrząsu mózgu, a poza tym cały czas pilotował sprawę ustawy oszczędnościowej i dlatego nie pokazywał się publicznie. Ale Włosi są przekonani, że zrejterował, bo sytuacja go przerosła, a na dodatek w samej ustawie zapisano wszystko to, z czym Berlusconi przyrzekał walczyć.
Po pierwsze, ustawa sięga głęboko do kieszeni obywateli: statystyczną włoską rodzinę będzie kosztować co najmniej 1 tys. euro. Zamrożone zostały pensje w sektorze publicznym, wstrzymano waloryzację części emerytur i podniesiono wiek emerytalny. Stopniowo znikać będą ulgi podatkowe. Podniesiono akcyzę na benzynę. Dodatkowo opodatkowano posiadaczy oszczędności, właścicieli papierów wartościowych i dobrych samochodów. Realizacja recepty od 18 lipca kosztuje 10 euro, a wizyta u lekarza specjalisty i korzystanie z usług pogotowia ratunkowego 25 euro. Po drugie, co szczególnie rozsierdziło Włochów, polityczna kasta zaordynowała obywatelom kurację odchudzającą, ale sama ani myśli dzielić te wyrzeczenia z narodem.
Kastowe przywileje
Włoscy parlamentarzyści zarabiają najwięcej w Europie, bo prawie 12 tys. euro miesięcznie. Projekt ustawy przewidywał co prawda, że ich pensje zostaną zrównane ze średnią w strefie euro, ale po nocnym posiedzeniu senackiej komisji okazało się, że de facto włoscy deputowani i senatorowie dostaną podwyżkę w wysokości 200–300 euro miesięcznie. Okazało się również, że wydłużenie wieku emerytalnego nie dotyczy wybrańców narodu. Włoch musi obecnie płacić składki emerytalne przez 35 lat, tymczasem na parlamentarzystę już po jednej kadencji czeka ponad 3 tys. euro emerytury miesięcznie na rękę, a były premier Giuliano Amato, po 27 latach spędzonych w parlamencie, pobiera co miesiąc 32 tys. euro.
Codziennie włoskie media przynoszą rewelacje o przywilejach politycznej kasty. „La Repubblica” właśnie podała, że w ubiegłym roku naród wydał na szlachetne zdrowie swoich parlamentarzystów ponad 10 mln euro, w tym 3 mln na zęby, 700 tys. na prywatne wizyty lekarskie, 260 tys. na psychoterapię, a 210 tys. na kąpiele. Poza tym Włosi dopłacili 8 mln euro do tego, żeby ich wybraniec w parlamencie mógł godnie zjeść w tamtejszych restauracjach i barach. 21 mln euro kosztowały podatnika podróże deputowanych, a 133 tys. euro jeden z fryzjerów weteranów w Senacie, opłacany lepiej niż wiceprezydent USA Joe Biden.
Podobnych absurdów jest więcej. Przewodniczący prowincji Bolzano Luis Durnwalder zarabia o 34 tys. euro rocznie więcej od Baracka Obamy. Szeregowi radni w Molise, Apulii, Kalabrii czy na Sardynii pobierają miesięcznie od 11 do 13 tys. euro na rękę, więcej niż gubernator stanu Nowy Jork Andrew Cuomo (w przeliczeniu zaledwie 10,5 tys. euro brutto). Utrzymanie czysto ceremonialnej prezydentury Włoch z siedzibą w Kwirynale kosztuje obywateli dwa razy więcej niż sprawującego realną władzę prezydenta Francji z jego i tak wystawnym Pałacem Elizejskim. W ustawie oszczędnościowej nie ma ani słowa, by to zmienić.
W 2007 r. dwóch dziennikarzy „Corriere della Sera” Sergio Rizzo i Gian Antonio Stella poświęciło przywilejom włoskiej klasy próżniaczej książkę „La Casta”, która stała się przebojem wydawniczym roku i jednym z powodów upadku rządu Romano Prodiego. Rok później po raz trzeci w historii wybory wygrał Berlusconi, m.in. dzięki obietnicom, że te przywileje natychmiast znikną. Ale w ciągu ostatnich trzech lat polityczna kasta, zamiast wyszczupleć, tylko przytyła. Nastroje społeczne najlepiej obrazuje sondaż zlecony przez telewizję RAI, z którego wynika, że 97 proc. Włochów o wiele bardziej od wprowadzonych opłat za recepty denerwuje to, że politykom te wydatki zostaną zrefundowane.
Osobista wojna
Włosi wcale nie odwracają się od Berlusconiego z powodu skandalu bunga-bunga czy oskarżeń o korupcję. Wielu uważa, że prokuratura, podglądając premiera przez dziurkę od klucza w drzwiach jego własnej sypialni, złamała nie tylko prawo, ale, co gorsza, naruszyła święte prawo do prywatności. Nikt przy zdrowych zmysłach nie upiera się, że prokuratorzy i śledczy zajmujący się od 17 lat Berlusconim kierują się wyłącznie poczuciem sprawiedliwości. Ostre faule, niebywałe zacietrzewienie, podobnie jak wypowiedzi dla mediów często wskazywały, że ludzie w togach toczą z Berlusconim osobistą, motywowaną politycznie i ideologicznie wojnę.
Nie przypadkiem raz po raz, zazwyczaj przed wyborami albo w politycznie delikatnych momentach, jak diabeł z pudełka wyskakuje jakiś prokurator z absurdalnym oskarżeniem, że to Berlusconi stał za mafijnymi zamachami na sędziów Falcone i Borsalino na początku lat 90. Z drugiej strony, trudno znaleźć Włocha, który twierdziłby, że Berlusconi biznesmen był zawsze kryształowo uczciwy, co jednak we włoskiej rzeczywistości szczególnie honoru nie plami. Zmierzch Berlusconiego ma też niewiele wspólnego z niechętnymi mu elitami intelektualnymi i hałaśliwą kampanią w lewicowych mediach.
Berlusconiemu po prostu przychodzi zapłacić za to, że Włosi stracili cierpliwość, bo wbrew zapowiedziom nie udało mu się zmienić kraju w nowoczesne, dynamiczne państwo, w którym podatki są niskie, pensje wysokie, pracy jest w bród, administracja działa jak szwajcarski zegarek, wszystkim rządzi zdrowa konkurencja, a zdolni i kompetentni mają zawsze drogę z pierwszeństwem przejazdu. Liczby są jednak nieubłagane: zadłużenie państwa nie zmniejszyło się (dług publiczny grubo powyżej 100 proc. PKB utrzymuje się od lat 70.), deficyt budżetowy rośnie. Co piąty młody człowiek nie uczy się i nie pracuje. Według trzech czwartych włoskich absolwentów najlepszym sposobem na znalezienie pracy są znajomości.
Rocznie, za sprawą oszustw podatkowych, budżet państwa traci 120 mld euro. Szara strefa wytwarza ok. 20 proc. włoskiego PKB, czyli 350 mld euro rocznie. Korupcję szacuje się na 60 mld euro rocznie, czyli licząc inaczej, 1 tys. euro łapówek rocznie na głowę. Ponad 150 mld euro rocznie Włosi zarabiają na czarno, a 500–700 mld euro ukrywają na kontach za granicą. Naturalnie można – jak większość Włochów – obwinić o to wszystko ludzi ze świecznika. Można też – jak włoska opozycja czy brytyjski tygodnik „The Economist” – złożyć winę na diabolicznego Berlusconiego, a nawet wmawiać, że jak występny potwór wyzionie ducha, zniknie dług publiczny, wszyscy zaczną płacić podatki, a Italia spłynie mlekiem i miodem.
Powszechna hipokryzja
Sporo z tego nieszczęścia wynika jednak ze sposobu, w jaki Włosi organizują sobie życie. To, że we Włoszech nie można jak w Anglii czy Niemczech ustawić ludzi w kolejkę czy wpoić, że czerwone światło znaczy „stój”, może być tylko wyrazem indywidualizmu. Ale nagminne wpychanie się poza kolejnością, jak zawsze i wszędzie w Italii, mówi już o pogardzie dla konkurencji i panującej regule, że pierwszeństwo ma sprytniejszy. We Włoszech człowiekowi na drodze do celu staje więcej pośredników niż gdzie indziej, a posiadający właściwe kontakty stara się, jak może, by je zamienić na brzęczącą monetę.
Portier pobiera drobny haracz za to, że „załatwił” małej firmie drobne malowanko w „swojej” kamienicy. Administrator wspólnoty mieszkańców, gdy w grę wchodzi poważniejszy remont, też wyciąga rękę po łapówkę od wszystkich pracujących przy nim firm, a na dodatek od rzeczoznawcy. Nikt nie protestuje, wszyscy płacą, takie są reguły gry. Masz obawy, że z powodu słabnących oczu nie odnowią ci prawa jazdy? Szepnij słówko w barze. W kilka dni i 100 euro później barman wręczy ci zaświadczenie o sokolim wzroku. Z takimi i podobnymi przykładami drobnej, banalnej korupcji Włosi spotykają się codziennie od dziecka. Może dlatego korupcja czy oszustwa podatkowe we Włoszech raczej nie stygmatyzują.
Przyłapani na gorącym uczynku słynni włoscy milionerzy nie stracili nic ze swojej popularności, a chodzi m.in. o tak wielkie nazwiska, jak Luciano Pavarotti, Andrea Bocelli, Valentino Rossi, Paolo Maldini, Flavio Briatore czy duet Dolce&Gabbana. Już Mussolini zrezygnowany zauważył, że włoski naród to materiał do rządzenia bardzo trudny: „Włochami można nawet rządzić, ale skutków żadnych to nie przynosi”. Innym konstytutywnym elementem włoskiego życia społecznego jest powszechna hipokryzja. Ponad 90 proc. Włochów zdecydowanie potępia korupcję i nepotyzm, a wszyscy parlamentarzyści chcieliby mniej zarabiać, ale tłumaczą, że na przeszkodzie stoją złe przepisy i konstytucja.
Co będzie dalej z Italią? Perspektywy gospodarcze rysują się marnie, polityczne jeszcze gorzej. Koalicja Berlusconiego ma bezpieczną większość w obu izbach parlamentu, więc praktycznie tylko jej rozpad albo jakiś kataklizm mógłby doprowadzić do wcześniejszych wyborów. Pesymiści wieszczą finansową zapaść Italii na skutek zmasowanego ataku spekulantów już pod koniec tego lata. Komentatorzy ostrzegają, że na fali powszechnego potępienia politycznej kasty wypłynąć mogą skrajne, demagogiczne ugrupowania. Nie wiadomo, kto i czym wypełni polityczną i medialną próżnię po odejściu Berlusconiego ani o czym mówić będzie pozbawiona wroga lewica, armia dziennikarzy i satyryków.
Na razie Włochy czeka 20 miesięcy dryfu do wyborów, a potem klęska centroprawicy.
Autor jest korespondentem „Rzeczpospolitej” w Rzymie.