Tam, skąd przyszło voodoo
Voodoo. Jedna z najbardziej niezrozumianych i zniesławionych religii na świecie
W Europie ludzie myślą, że voodoo to coś złego – Paul Akakpo kręci głową. Samochód, którym kieruje, skręca w kolejną wściekle podziurawioną ulicę Cotonou. Zapach rozżarzonych węgli i grillowanych szaszłyków wdziera się przez półotwarte okno do wnętrza Land Rovera. Niedziela wieczór, Benin. – Prawda jest taka – ciągnie Paul – że voodoo jest religią taką jak chrześcijaństwo, islam, judaizm. Jest w niej i złe, i dobre. Voodoo po prostu jest.
Akakpo – wysoki, w średnim wieku – jest jednym z ponad 4 mln wyznawców voodoo w Beninie, gdzie od 1996 r. jest to religia państwowa. Wujek Paula był do swojej śmierci w 2001 r. głównym kapłanem. – Takim naszym papieżem – mówi Paul z wyraźną dumą. To właśnie Sossa Guedehoungue stał na czele wyznawców voodoo, z którymi spotkał się w 1993 r. w Beninie Jan Paweł II.
Nieoficjalną stolicę kraju, Cotonou, ten rozwleczony, roztrąbiony chaos, Paul zna wzdłuż i wszerz. Wie, gdzie i kiedy odbywają się ceremonie voodoo. Niebo nad miastem zaciąga się chmurami. Zaczyna lać. Rynny momentalnie wybuchają wodą, ulice pustoszeją. Ceremonia, choć na świeżym powietrzu, jak najbardziej jednak się odbędzie, zapewnia Paul. – Kapłani voodoo już od jakiegoś czasu grają na bębnach, aby odgonić chmury – wyjaśnia. I rzeczywiście. Kiedy Paul parkuje samochód przy niebieskim namiocie, jakby ręką odjął. Chodniki suche, na rozstawionych w rzędach plastikowych ogrodowych krzesłach ani kropli deszczu. – A nie mówiłem? – śmieje się.
Mambo
Powodów dla odbycia ceremonii voodoo może być wiele: żeby wymodlić albo odgonić deszcz, prosić o czyjeś uzdrowienie, a kiedy już chory poczuje się lepiej, aby wyrazić bóstwom wdzięczność.