Papieże też miewają zmienne nastroje, chandrę i napady niepokoju, jak zwykli ludzie. Zdarza im się wpadać w panikę i ulegać zwątpieniu. Do tego stopnia, że nie są zdolni ukazać się na balkonie Bazyliki św. Piotra. To pierwsza i najważniejsza nauka płynącą z „Habemus papam”, nowego filmu w reżyserii Nanniego Morettiego. Pokazuje to godna zapamiętania scena, główna atrakcja tego filmu. Oto w chwili ogłoszenia wyników konklawe nowo wybrany „zagraniczny papież”, w którego rolę wcielił się po mistrzowsku Michel Piccoli, odmawia całą duszą i ciałem zasiadania na tronie Piotrowym. Kamera Morettiego będzie mu towarzyszyć w rzymskiej ucieczce, ukazując odrzucenie roli, do której czuje się zupełnie nieprzystosowany, a równocześnie przerażenie hierarchii watykańskiej.
W filmie jest też kawałek Watykanu, jakiego dotychczas nie pokazywano: sędziwy kardynał na rowerku treningowym, kościelny dygnitarz zażywający środki uspokajające, inny kardynał łapczywie, ukradkiem zaciągający się papierosem. Krytycy czekali na skandal, na film, który wznieci pożar w samym sercu Stolicy Apostolskiej. Tymczasem płomień naznaczył jedynie samego Morettiego: reżyser oskarżony został o to, że się sprzedał i zmiękł, że stał się pupilkiem establishmentu. Sam zagrał wezwanego na pomoc psychiatrę-ateistę. Jerzy Stuhr wcielił się w rolę rzecznika Watykanu, starającego się zażegnać kryzys. Zbiegły papież rusza na ulice Rzymu w pogoni za swym długo tłumionym marzeniem. Pragnie przyłączyć się do trupy teatralnej i zagrać w sztuce Czechowa.
Farsa w gronie starszych panów
Na jednym poziomie ten film jest pogodną, swobodną komedią. Zaczyna się jako farsa rozgrywająca się w grupie starszych panów, potem zbacza w kierunku „Jak zostać królem”, nabiera bajkowej atmosfery rodem z filmów Franka Capry - po to, by zakończyć się mocnym finałem nad placem św. Piotra. Moretti zaskoczył wszystkich brakiem agresywnego podejścia do tematu. Jest w pełni świadomy skandali otaczających kościół katolicki, ale o nich wszystkich napisano już w książkach i gazetach. – Po co robić to samo na nowo? – pyta.
W „Habemus papam” są zawarte dwa różne filmy. Pierwszy z nich, któremu włoski krytyk Pino Farinotti nadałby podtytuł „Rzym-Papież-Teatr”, ukazuje niepokój tułającego się pasterza, który kiedyś chciał zostać aktorem. Drugi z nich, pod roboczym hasłem „Watykan-Kardynałowie-Psychoanaliza”, ukazuje popłoch i sztuczki katolickich hierarchów. Nie trzeba dodawać, że ten pierwszy jest bardziej fascynujący.
Widzimy w nim papieża Melville’a, który je lody, wsiada do autobusu, szuka pokoju w hotelu i podaje się za aktora. Widz myśli oczywiście natychmiast o Karolu Wojtyle, który naprawdę był aktorem przed przyjęciem święceń. Ale także o nieszczęsnym Janie Pawle I, który panował tylko przez 30 dni latem 1978 roku – przytłoczony zadaniem, które niewątpliwie wydało mu się ponad ludzkie siły.
Wybór jak gilotyna
Jego myśli biegną też ku Pawłowi VI, zwanemu „kardynałem Hamletem”, i wreszcie w stronę Josepha Ratzingera, który mówił, że w chwili swojego wyboru czuł się jak pod opadającym ostrzem gilotyny. A jednak, jak zauważa watykanista Marco Politi, choć „aluzje do doświadczenia papieży są oczywiste, nie jest to film o papiestwie”.
Co przyznaje także sam Moretti. Nie ma w filmie ani bieżących problemów Kościoła, ani – jak podkreśla historyk Alberto Melloni – nie jest w nim zarysowany problem numer jeden, przed jakim staje ta instytucja: to znaczy, że obecnie stało się „obiektywnie trudno być papieżem w zglobalizowanym świecie”. Bo nie wystarczy zasiadać na tronie Piotrowym, żeby „kierować należycie trzodą miliarda wiernych”: trzeba nauczyć się komunikować, przekonywać i dawać konkretnie świadectwo swojej wiary. No i jest to pierwszy film o papieżu, gdzie Bóg jest zupełnie nieobecny.
Właśnie to najbardziej uraziło katolików. Bo przygnieciony zwątpieniem papież ani przez chwilę nie zamierza zwrócić się do Stwórcy z błaganiem o pomoc. Nigdy nie widzimy go klęczącego ani robiącego znaku krzyża. „L’Osservatore Romano” odczekało aż do 27 kwietnia br., czyli dwa tygodnie po włoskiej premierze, żeby zjechać Morettiego. Uznało film za „hermetyczny i zamknięty”, dodając, że „narcystyczny Moretti jest w nim za bardzo obecny”. A co jeszcze gorsza: „Nie ma odwagi rozstrzygnąć zasadniczego dylematu: że pojęcia duszy i podświadomości nie mogą współistnieć”.
Rzym się zżyma
Oto bowiem w XXI wieku katolicka hierarchia „wciąż odmawia uznania psychoanalizy za naukę, stawiając weto wobec istnienia podświadomości”, jak podkreśla psychiatra Giangiacomo Tabet. Niech więc przeklęty będzie Moretti, który na domiar złego gra rolę psychoanalityka, wezwanego do łoża pogrążonego w depresji papieża! Ta quasi oficjalna reakcja nie była jedynym głosem ze środowisk katolickich. Poprzedziła ją miażdżąca krytyka ze strony biskupa Mantui Roberta Budiego, który nazwał film „paskudztwem”, potępiając „chęć wprowadzenia psychoanalizy do Watykanu”. Ten sam ton pobrzmiewał w katolickim dzienniku „Avvenire”, który w redakcyjnym komentarzu podpisanym przez znanego watykanistę Salvatore Izzo zachęcał: „Nie idźcie na ten film. Zbojkotujcie go. Nikt nie ma prawa tykać papieża”.
Komisja ds. oceny filmów przy włoskim episkopacie także schlastała „Habemus papam” za „powierzchowność”, a katolicka strona internetowa Pontifex.Roma zdecydowała się otwarcie zaatakować twórcę obrazu na drodze prawnej, zarzucając mu naruszenie „artykułu 78 kodeksu karnego i artykułu ósmego traktatów laterańskich, gdyż znieważył on godność papieża”. Katolickie stowarzyszenie właścicieli kin zajęło jasne stanowisko: „Łapy precz od papieża! Ten film to świństwo. Co daje siłę papieżowi? Wiara. Ale ten film mówi o psychoanalizie, a nie o wierze”. Bardziej wyważone spojrzenie na dzieło Morettiego skłaniałoby do ostrożniejszych stwierdzeń. Bo w „Habemus papam” psychoanaliza, niezdolna wyciągnąć papieża z impasu, wcale nie jest skuteczniejsza niż wiara. Psychoanalityk, którego widzimy przelotnie u boku Melville’a, sam szybko staje się śmieszny.
Jakie były zatem intencje Morettiego? Pięć lat po „Kajmanie”, politycznym obrazie wymierzonym w Silvia Berlusconiego, reżyser wyznaje: Nie zamierzałem zrobić filmu politycznego ani polemicznego. Nie chciałem nakręcić historii papiestwa ani Kościoła. Według niego „Habemus papam” miał przedstawiać „historię człowieka zdezorientowanego w obliczu zbyt wielkiej, jak dla niego, odpowiedzialności”. Kardynał Melville wyraża rozterki słabego człowieka, który czuje się nieprzystosowany do swego zadania. Nic więcej. Zamiast szukać oparcia w Bogu, ucieka z Watykanu. Szarża bigotów, papistów i innych katolickich tradycjonalistów jest trochę nie na miejscu.
W wieku 58 lat ostatni z wielkich włoskich filmowców porusza delikatny temat, który nie jest ani prawicowy, ani lewicowy, ani katolicki, ani też antykatolicki: ukazuje samotność, uczuciową pustkę starzejącego się człowieka stającego w obliczu wyzwań ponad jego siły. Człowieka, który wykonuje dziwny zawód papieża.
Nanni Moretti (ur. w 1953 r.), włoski reżyser, scenarzysta, aktor i producent filmowy. Laureat Europejskiej Nagrody filmowej za film „Dziennik intymny” (tej podróży w głąb samego siebie, nakręconej w 1993 roku, Moretti zawdzięcza miano „europejskiego Woody’ego Allena”) oraz Złotej Palmy na Festiwalu w Cannes w 2001 roku za tragedię rodzinną „Pokój syna”. Kariera Morettiego jako reżysera szła ramię w ramię z jego aktywnością polityczną. Na ekranie, w filmach „Aprile” (1997) i „Kajman” (2006), opłakiwał dojście do władzy Silvia Berlusconiego. Poza ekranem stanął w 2002 roku na czele protestu roku przeciwko premierowi Włoch. Na ulice wyszło wówczas 200 tys. ludzi.