Świat

Czarne się zieleni

Niemieccy Zieloni sięgają po władzę

Przyszły premier Badenii-Wirtembergii Winfried Kretschmann, nadzieja Zielonych. Przyszły premier Badenii-Wirtembergii Winfried Kretschmann, nadzieja Zielonych. ULI DECK / AFP
Po raz pierwszy w Niemczech Zieloni obejmują władzę. I to w Badenii-Wirtembergii, gdzie od 60 lat rządziła chadecja.
Wielkim przegranym jest chadek Stefan Mappus.Michael Dalder/Reuters/Forum Wielkim przegranym jest chadek Stefan Mappus.
Po katastrofie w Japonii rząd federalny na łeb na szyję zapowiedział natychmiastowe wyłączenie najstarszych niemieckich elektrowni atomowych.GRÜNE Baden-Württemberg/Flickr CC by SA Po katastrofie w Japonii rząd federalny na łeb na szyję zapowiedział natychmiastowe wyłączenie najstarszych niemieckich elektrowni atomowych.

To nie wybuch wulkanu, ale przesunięcie partyjnych płyt tektonicznych niemieckiej polityki. Chadecka płyta wyraźnie się obniża. Socjaldemokratyczna tkwi w miejscu. A w górę przesuwa się płyta ekologiczna. Fale tego głębinowego zderzenia już docierają na powierzchnię, co zagraża konstelacji rządowej w Berlinie, osłabiając pozycję Angeli Merkel, a w dalszej perspektywie może nawet wpłynąć na postrzeganie Niemiec w Europie.

Niemiecki system federalny miał tę zaletę, że przez dziesięciolecia wzmacniał stabilny układ dwóch wielkich partii – chadeckiej i socjaldemokratycznej. Nawet jeśli w Bonn, a teraz w Berlinie, któraś z nich była w opozycji, to zawsze w którymś z „czarnych” lub „czerwonych” landów miały swoje twierdze. A premier tych landów mógł być atrakcyjnym kandydatem na kanclerza – Kurt Georg Kiesinger z Badenii-Wirtembergii, Willy Brandt z Berlina Zachodniego, Helmut Kohl z Nadrenii-Palatynatu czy Gerhard Schröder z Dolnej Saksonii. Małe partie – liberałowie, Zieloni, a ostatnio lewica – były dopełniaczami. A różne lokalne konstelacje koalicyjne – sprawdzianem przed wielką zmianą w stolicy.

Tym razem przesunięcia są o wiele głębsze. W Badenii-Wirtembergii chadecja pozostała wprawdzie najsilniejszą partią, ale ponieważ liberałowie nie przekroczyli progu 5 proc., więc nie ma z kim rządzić. Zieloni tryumfują. Są przed SPD i w koalicji z socjaldemokratami będą mieli premiera – po raz pierwszy w historii Republiki Federalnej. Kolejny przejaw erozji dwubiegunowego systemu, opartego na partiach ideologicznych, wywodzących się jeszcze z XIX w.

Strata kamieni

Na pierwszy rzut oka stary system jest stabilny. W 2009 r. Angela Merkel ponownie wygrała wybory i przywróciła tradycyjną konstelację chadecko-liberalną, która przez lata była fundamentem długich rządów Adenauera i Kohla. Ale szybko okazało się, że chadecy i liberałowie – jak zresztą uprzednio socjaldemokraci Schrödera – utracili dawne kamienie filozoficzne. A pragmatyczne przerzucanie steru z lewej burty na prawą nie jest przekonujące. Coraz częściej też można w Niemczech usłyszeć sarkanie, że Angela Merkel jest „kobietą bez właściwości”. Zręcznie manewruje od przypadku do przypadku, odnosi niekiedy sukcesy, ale nie bardzo wiadomo, czego tak naprawdę się trzyma.

W kryzysie finansowym wspiera interes UE czy przede wszystkim niemiecki? Jest w swych poglądach gospodarczych liberalna – jak głosiła na zjeździe CDU przed wyborami 2005 r. – czy socjalna, jaką była w koalicji z SPD? W 2003 r., jako szefowa opozycji, Merkel demonstracyjnie wspierała wojnę w Iraku, która nie miała mandatu ONZ. Ale teraz nie poparła akcji wojskowej przeciwko Kadafiemu, mimo że ta podobny mandat otrzymała. W Radzie Bezpieczeństwa ONZ, której Niemcy są teraz niestałym członkiem, Republika Federalna w głosowaniu nad rezolucją w sprawie Libii wstrzymała się od głosu – tak jak Rosja i Chiny.

Również populistyczne krętactwo w sprawie energii atomowej nie przysporzyło pani kanclerz sympatii. W latach 2005–09 w koalicji z SPD utrzymywała strategię stopniowego odchodzenia Niemiec od energii nuklearnej. W koalicji z liberałami, pod wpływem lobby energetycznego, ugięła się, przedłużając okres użytkowania elektrowni atomowych. Po katastrofie w Japonii rząd federalny na łeb na szyję zapowiedział natychmiastowe wyłączenie najstarszych niemieckich elektrowni atomowych i trzymiesięczne zawieszenie działalności części z nich po to, żeby sprawdzić je pod kątem bezpieczeństwa.

Ten piarowski manewr przyjęto jako mydlenie oczu w ostatniej fazie kampanii wyborczej w Badenii-Wirtembergii i Nadrenii-Palatynacie. Przeciek ze spotkania ministra gospodarki Rainera Brüderle (FDP) z przemysłowcami, w czasie którego ujawnił, że całe to moratorium to pic na wodę, potwierdził podejrzenia, że rząd oszukuje. A Helmut Kohl, na łamach wiernej mu po grób bulwarówki „Bild”, wystąpił z namiętną obroną energii atomowej i lekceważąco zmył głowę swej następczyni i protegowanej. Starzy są pamiętliwi. Również Kohl nie zapomniał Angeli Merkel, że w czasie afery nielegalnych czarnych kont (potajemnych wpłat) w CDU to właśnie ona jako pierwsza w partii odcięła się od swego promotora, przewracając do góry nogami całą personalną wierchuszkę partii.

 

Przyuczona chadeczka

Dopóki Merkel odnosiła sukcesy, dopóty starzy z Zachodu jedynie sarkali po kątach, że „dziewczynka Kohla” wyprzedaje rodowe srebra konserwatyzmu; że – jak mówił prof. Heinrich Oberreuter – jest „chadeczką przyuczoną”, a tak naprawdę to zimna technokratka ze Wschodu, z dawnej NRD, dla której liczy się jakaś niezbyt jasna nowoczesność i przede wszystkim rachunek strat i zysków. Teraz partyjni nostalgicy, dla których po odejściu Kohla CDU przestała być „rodzinnym układem”, sądzą, że wybiła ich godzina. Ale to złudzenie. Republika Federalna jest już na innej orbicie. Młode pokolenie patrzy na Helmuta Kohla nie tyle jak na ikonę zjednoczenia Niemiec, lecz oceniając jego charakter i życie prywatne, jak w przypadku każdego innego polityka. A akurat w tych tygodniach wydarzeniem medialnym w Niemczech jest ostry rozrachunek syna „kanclerza zjednoczenie”, Waltera, z ojcem – wciąż nieobecnym, obojętnym, żyjącym wyłącznie sprawami CDU. Nic szczególnego. Taką samą książkę o swoim ojcu napisał syn Willy’ego Brandta – Mathias. I pewnie podobne będą mogły napisać niebawem dzieci naszych czołowych polityków. Rzecz w tym, że nie ma już w polityce żywych pomników – zwłaszcza jeśli raz zostały obalone.

Król strzelecki

Teraz pojawiają się w Niemczech nowe twarze – co nie znaczy, że najmłodsze. Przyszły premier Badenii-Wirtembergii Winfried Kretschmann, dziś obok (nadal!) Joschki Fischera największa nadzieja Zielonych, ma 62 lata i zabawną biografię, która nie bardzo pasuje do stereotypu Zielonych. Od 40 lat żonaty z tą samą kobietą. Z trójką dzieci mieszka w wiejskim domku teściów. Katolik, śpiewa w kościelnym chórze. W bractwie kurkowym – król strzelecki. W czasie studiów członek katolickiej korporacji studenckiej Carolingia – co prawda bez obowiązku pojedynkowania się, więc nie ma na twarzy żadnych szram, które są glejtem do klubów narodowo-konserwatywnych.

Zielonym – pisała Mariam Lau z „Die Zeit” – stał się „z emfatycznej miłości do przyrody, do szwabskich połonin”. Rodzice byli uciekinierami z Warmii. I posłali syna do katolickiego internatu, w którym Kretschmann przeszedł – jak opowiada – prawdziwą udrękę. Pstryczki w głowę za błędne końcówki łacińskich koniugacji. Bicie do krwi za niesubordynację. Mając 16 lat wystąpił z Kościoła. Zaczął studiować chemię i biologię na prowincjonalnym uniwersytecie w Hohenheim. Przystąpił do jednej z sekt komunistycznych, ale zanim doszło do wkuwania „Kapitału” Marksa i „Imperializmu” Lenina, przeszedł przez czyściec. Na jednym z zebrań miał wszystkich przeciwko sobie. Przed komunistycznym szaleństwem – mówi – uratowała go wczesna ciąża żony, studia przyrodnicze i pisma Hannah Arendt – respekt dla instytucji republikańskich i konserwatyzm wolny od wszelkiego radykalizmu. Wrócił do Kościoła. W 1980 r. należał do współzałożycieli Zielonych, którzy powstali z wyraźnych animozji pokolenia ’68 wobec państwa, ale w latach 1998–2005 pokazali, że przeszli metamorfozę i szanują instytucje demokratyczne.

Obywatelska religia

Chadecki premier Badenii-Wirtembergii Stefan Mappus, który właśnie przegrał z nim wybory, często powtarzał, że Kretschmann powinien być w CDU, bo jest konserwatystą. Ale zupełnie nowego typu. Połoniny zna jak własną kieszeń, również każdą inwazyjną roślinę zagrażającą przyrodzie. Zarazem akurat w Messkirch, gdzie urodził się najbardziej znany niemiecki filozof Martin Heidegger i nawet kamienie oddają głos na CDU, odgraża się, że po zwycięstwie zbuduje tam meczet – i zbiera oklaski. Dla niego, członka rady archidiecezji fryburskiej, odejście od energii atomowej jest „obywatelską religią”. I w tym najczarniejszym z czarnych regionów Niemiec (w sensie popularności CDU) ludzie mu wierzą.

Miarą zaufania do Zielonych jest nie tylko spadek zaufania do obu tradycyjnych wielkich partii – przede wszystkim CDU, która akurat w Badenii-Wirtembergii w ciągu minionego półwiecza dokonała cudu. Z zacofanego, rolniczego regionu uczyniła perłę najnowocześniejszych technologii – przemysłu motoryzacyjnego, precyzyjnego, chemicznego i elektrowni atomowych. Socjaldemokraci nie mają tu szans, bo chcieliby być tylko taką lepszą chadecją. Sprawną technokratyczną maszyną, obsługującą jeden z wzorowych landów. I dlatego przespali ubiegłoroczną „rewoltę wkurzonych”, protest mieszkańców Stuttgartu przeciwko niebotycznie drogiej modernizacji miejscowego dworca i całego węzła kolejowego. Mimo że w ratuszu złożono listę z podpisami ponad połowy mieszkańców miasta, którzy domagali się referendum. Władze to zignorowały. Pod koniec zeszłego roku wybuchły gwałtowne demonstracje i walki z policją. Lokalny okrągły stół nie przyniósł rezultatu. Ale Kretschmann okazał się zręcznym negocjatorem. Nie podsycał nastrojów, szukał porozumienia i zbierał punkty wśród konserwatywnych wyborców. Zaprezentował się jako Mojżesz, który przeprowadza Zielonych przez pustynię do Ziemi Obiecanej – rządów w jednym z najbardziej czarnych landów Republiki Federalnej. I słowa dotrzymał.

Berlin bez linii

Czy triumf Zielonych będzie trwały? Łaska wyborców na pstrym koniu jeździ. Przekonali się o tym liberałowie, półtora roku temu wielki wygrany wyborów do Bundestagu, a dziś nieudacznik, który wylatuje z Landtagów, a w Berlinie jest kulą u nogi rządu Angeli Merkel. Na razie klęska FDP w Badenii-Wirtembergii i Nadrenii-Palatynacie nie spowoduje przebudowy rządu. Nie polecą głowy. Ale pozycja szefa liberałów Guida Westerwellego jest słabiutka. Tym bardziej że jako minister spraw zagranicznych nie ma zbyt wielkich sukcesów, a jako rzecznik gospodarczego liberalizmu w czasach podwójnego kryzysu, finansowego i nuklearnego, gwizdał – jak mówią żeglarze – na nawietrznej.

Po kryzysie finansowym, po rebelii w basenie Morza Śródziemnego, po japońskim tsunami i niedawnych wyborach do landtagów kondycja Republiki Federalnej sprawia nieszczególne wrażenie. Polityka Berlina nie ma wyraźnej linii, zraża sobie najważniejszych partnerów, potem stara się im przypodobać, ale czyni to mało zręcznie. Angela Merkel goni opinię publiczną, ale bez przekonania. Niby nic złego się nie dzieje, ale Berlin w tych dniach nie rysuje się jako europejska opoka. Zajmuje się sobą. Tyle że na postępowanie w stylu „moja chata skraja” może sobie pozwolić Warszawa, ale nie kraj, który jest motorem polityki unijnej.

Polityka 15.2011 (2802) z dnia 09.04.2011; Świat; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Czarne się zieleni"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną