I drugie pytanie: czy po jedenastu prawie latach od śmierci Georgija Gongadze, porwanego w Kijowie przez grupę milicjantów, wywiezionego za miasto, bestialsko uduszonego, ukraińska prokuratura ma rzeczywiście zamiar wyjaśnić okoliczności śmierci i wskazać winnych? Czy otwarcie sprawy przeciwko byłemu prezydentowi to wyłącznie decyzja polityczna, mająca na celu uwiarygodnienie obecnego przywódcy, Wiktora Janukowycza?
Śmierć Georgija Gongadze była klasyczną kroplą, która przepełniła szalę niechęci do Leonida Kuczmy i formy wypełniania władzy prezydenta. Najpierw powstał ruch społeczny Ukraina bez Kuczmy, a ostatecznie doszło do pomarańczowej rewolucji. Nazwisko Gongadze, jego fotografia były na sztandarach demonstrantów, patronował w jakimś sensie tym przemianom, wymuszonym na kijowskim Majdanie Niezależności. Jedną z solennych obietnic nowej władzy i prezydenta Wiktora Juszczenki było wyjaśnienie morderstwa i ukaranie winnych. Zwłoki Gengadze wciąż nie były pochowane, bo śledczy nie odnaleźli głowy, którą odcięto i zakopano w nieznanym miejscu. W 2005 r. popełnił samobójstwo były szef MSW, Jurij Krawczenko: dziś prokuratura uważa, że to on zlecił zabójstwo.
Dopiero latem 2009 r., kiedy na dobre ruszyła kampania wyborcza przed kolejnymi wyborami prezydenckimi, udało się aresztować generała milicji Oleksija Pukacza, który kierował grupą milicjantów odpowiedzialnych za uprowadzenie Gongadze. Pukacz wskazał miejsce ukrycia głowy. To on udusił dziennikarza. Jednak Juszczence nie udało się doprowadzić do procesu i skazania winnych. Panowało przekonanie, że nie chciał tego zrobić, że taka była umowa z Kuczmą zawarta w 2004 r., swoiste rozliczenie między obu prezydentami.
Dziś wolę wyjaśnienia śmierci dziennikarza demonstruje prezydent Janukowycz, w swoim czasie stojący politycznie ramię w ramię z Kuczmą.