Gdy w słoneczne piątkowe popołudnie władze miasta Minamisoma ogłosiły, że ku wschodniemu wybrzeżu wyspy Honsiu zmierza tsunami, 60-letni Hiromitsu Shinkawa wyszedł z domu i zgodnie z zasadami ewakuacji udał się na wyżej położone tereny. Jednak po chwili zawrócił. I już nie zdążył uciec – fala porwała go wraz z całym domem. Dwa dni później na pełnym morzu odnalazł go niszczyciel japońskich sił samoobrony. Pan Shinkawa był 15 km od brzegu, dryfował uczepiony kawałka własnego dachu. „Chciałem tylko coś zabrać” – usprawiedliwiał się ratownikom cytowanym przez agencję Jiji Press.
Fale tsunami
„To mogą być najtrudniejsze czasy dla Japonii od II wojny światowej” – mówił smutnym głosem premier Naoto Kan trzy dni po trzęsieniu ziemi. Ziemia zadrżała z siłą 9 st. w skali Richtera, wstrząsy były blisko tysiąc razy silniejsze od tych, które w styczniu 1995 r. spustoszyły Osakę i Kobe. Tym razem epicentrum znalazło się płytko pod dnem Oceanu Spokojnego, ledwie 120 km od brzegu, wskutek czego w ślad za największym od 140 lat trzęsieniem ziemi Japonię nawiedziło tsunami. Służby ratunkowe miały kilkanaście minut na przeprowadzenie ewakuacji najbardziej narażonych terenów i mimo doskonałego przygotowania, wielu, zwłaszcza starszych, ludzi, nie miało szans na ucieczkę.
Ofiar będzie więcej niż po jakimkolwiek kataklizmie, który dotknął kraje rozwinięte po II wojnie światowej. Siedmiometrowa fala zmyła całe miejscowości, żywioł porwał tysiące domów i rzucił ich ruiny kilka kilometrów w głąb lądu. Obszary dotknięte kataklizmem przypominają pokój rozzłoszczonego dziecka: samochody jak zabawki utknęły na dachach ocalałych domów, samoloty uprowadzone z lotnisk osiadły na ulicach obok kutrów morskich i jachtów, wagony pociągów leżą rozrzucone na polach. Do poniedziałku policja potwierdziła śmierć ponad 5 tys. osób, kolejnych kilkanaście tysięcy uznaje za zaginionych. W poniedziałek kilka tysięcy ciał znaleziono na plażach prefektury Miyagi, a jej władze nie mogą skontaktować się z 10 tys. mieszkańców. Nawet dziesiątki tysięcy mogą leżeć pod mieszaniną wody, błota i ruin na całym północno-wschodnim wybrzeżu Honsiu, nie wiadomo, ilu zabrał cofający się ocean.
Chmura nad Japonią
Jakby tego było mało, dzień po trzęsieniu ziemi i przejściu tsunami pojawiło się nowe zagrożenie. Ledwo premier Kan oświadczył, że żaden z 50 japońskich reaktorów atomowych nie ucierpiał, w położonej nad morzem elektrowni w Fukushimie, 240 km na północ od Tokio, ogłoszono alarm. Tsunami naruszyło tam awaryjny system chłodzenia, w ciągu kilkudziesięciu godzin w dwóch blokach energetycznych doszło do eksplozji, z trzeciego wyparowała woda, zaczęły się topić odsłonięte uranowe pręty. W kraju naznaczonym traumą Hiroszimy i Nagasaki właśnie widmo radioaktywnej chmury obudziło największe obawy, mimo że eksperci Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej uspokajali, że powtórka Czarnobyla w Fukushimie nie jest możliwa, bo inna jest konstrukcja reaktorów i wyższe standardy bezpieczeństwa. Kiedy poziom promieniowania wokół Fukushimy stał się niebezpiecznie wysoki, ogłoszono stan zagrożenia nuklearnego i w ciągu jednego dnia zgodnie z rygorystycznymi międzynarodowymi procedurami profilaktycznie, jak podkreślał rząd, ewakuowano 200 tys. mieszkańców okolicznych terenów.
Japonię czekają tygodnie z codziennymi przerwami dostaw prądu. 35 proc. energii elektrycznej dla trzeciej gospodarki świata dostarczały dotąd elektrownie atomowe, a dziś jedna piąta reaktorów jest wyłączona. Ich awarie po trzęsieniach to w Japonii nic nowego – w lipcu 2007 r. wyłączono siedem reaktorów największej elektrowni atomowej w kraju, okazało się, że zbudowano je zbyt blisko nieznanego wcześniej uskoku geologicznego. Tamto wyłączenie kosztowało prawie 6 mld dol., aż 21 miesięcy ustalano, czy można tam dalej produkować prąd, mimo że nie doszło wówczas do żadnych zniszczeń ani wybuchów jak w Fukushimie. Teraz energetycy apelują, by bez wyraźnej potrzeby nie włączać telewizorów i komputerów, zapowiadają, że przerwy w zasilaniu nie ominą także 30-milionowej aglomeracji Tokio.
Akcja ratunkowa
Bez precedensu jest rozmach akcji ratunkowej, utrudnionej ze względu na zniszczone drogi i mosty. Japończycy starają się nie powtórzyć chaosu z zeszłego roku z Haiti, w pierwszych dniach akcji koordynowali prace 110 tys. żołnierzy sił samoobrony, 2,5 tys. policjantów, 1,1 tys. ekip ratunkowych i 200 zespołów medycznych. A akcja, to paradoks, toczy się przy pięknej, wiosennej pogodzie i w atmosferze oczekiwań na wstrząsy wtórne i kolejne tsunami. Japońscy i francuscy sejsmolodzy zgodnie spekulują, że następne wstrząsy nadejdą, tym razem bliżej Tokio.
Do Japonii ściągnięto setki ratowników z psami i sprzętem do poszukiwań, którzy mozolnie przebijają się przez księżycowy krajobraz. Z każdym dniem nieubłaganie maleją szanse, że pod zwałami gruzu i błota zostaną odnalezieni żywi ludzie. Niestety, i bez tsunami w podobnych przypadkach poszukiwania zaginionych trwają nieznośnie długo, a licznik ofiar, zamiast się zatrzymać, wciąż rośnie. Ale nadzieja, co pokazuje przykład Shinkawy, nadal się tli: kogoś też mogło ponieść morze, zaginieni mogli trafić do któregoś z przepełnionych szpitali polowych. W poniedziałek na listach poszukiwanych były osoby, które całe i zdrowe koczowały zupełnie gdzie indziej.
Północna część Honsiu jeszcze wiele miesięcy nie doczeka się odbudowy, zwłaszcza kilkusetkilometrowy wąski pas wybrzeża doszczętnie zmyty przez tsunami. Japonia jest w szoku chyba większym niż po katastrofie 1995 r. „Od każdego Japończyka będzie zależało, czy przezwyciężymy ten trudny okres” – mówił premier Kan. Wiele zależeć będzie także od kondycji gospodarki. Ekonomiści oceniają straty na 1 proc. japońskiego PKB, według wstępnych szacunków ubezpieczyciele wypłacą klientom od 14,5 do 35 mld dol. Ze skutkami kataklizmu zmagają się wiodące japońskie przedsiębiorstwa – Toyota, Nissan i Honda zatrzymały produkcję. Z drugiej strony gospodarkę rozruszać może gwałtowne zapotrzebowanie na materiały budowlane, meble, auta i wszystko, co zabrała woda.