wideo
Irlandczyk schodzi z konia, Piotr Małecki.
Smithfield Horse Market
Obok placu targowego Smithfield nastolatek popisuje się na świeżo kupionym za 60 euro koniu. Dosiada go tyłem, ciągnie za ogon, drażni. Koń się broni, wierzga. No, prawie rodeo. Zagadnięty chłopak pokazuje faka. Liam Konsella, inspektor DSPCA (Society for the Prevention of Cruelity to Animals, dubliński odpowiednik Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami), ma tu dzisiaj dyżur. – W piątek zabraliśmy z ulicy klaczkę z podciętym gardłem i źrebaka, który zdechł z zimna i głodu. Za tydzień będą telefony, że ten – wskazuje na konia nastolatka – gdzieś leży i zdycha.
Jeszcze w 2007 r. koński targ był atrakcją turystyczną Dublina. Otoczenie odrestaurowano, plac wyłożono kostką. W pierwszą niedzielę miesiąca handluje się tu końmi i jeszcze trzy, cztery lata temu transakcje opiewały na 4–6 tys. euro. Dzisiaj konie kupują głównie kilkunastoletni chłopcy z północnego Dublina, zwanego tutaj socjalnym. Po 60–80 euro za zwierzę. Czasem też za telefon komórkowy albo za konsole do gier komputerowych. Nowi, nielegalni właściciele nie mają warunków, by opiekować się końmi. Wizyta u weterynarza kosztuje dwa razy więcej niż koń.
– W czasach irlandzkiego cudu gospodarczego ludzie z wyższej klasy średniej kupowali konie, bo to było modne – opowiada Jimmy Cathall, szef DSPCA. Średniej klasy koń rekreacyjny kosztował od 4 do 15 tys. euro. Jego utrzymanie w profesjonalnej stadninie – od 1 tys. euro miesięcznie; z paszą, wypuszczaniem dwa razy dziennie na wybieg, czyszczeniem kopyt, opieką weterynaryjną, szczepieniami i w razie potrzeby – lekami. Konia, który chodzi pod siodłem, trzeba też raz na 6–8 tygodni przekuć, czyli zmienić mu podkowy.
– Kiedy przyszedł kryzys i ludzie tracili pracę – powiada Cathall – pierwsze, z czego rezygnowali, to były konie. Wypuszczanie ich wolno było aktem braku wyobraźni i absolutnym brakiem odpowiedzialności.
Poddanie zwierzęcia humanitarnej eutanazji to wydatek rzędu 300 euro. Oddanie do rzeźni w większości przypadków nie wchodziło w grę. Do tego potrzebny jest tzw. paszport, a nowobogaccy często ich nie wyrabiali, żeby oszczędzić na formalnościach i podatkach. Ponadto paszport musi być czysty, tzn. bez wpisów o leczeniu farmakologicznym, bo wtedy – według surowych przepisów irlandzkich – końskie mięso nie nadaje się nawet na karmę dla kotów.
W ciągu ostatnich lat w Irlandii zginęło z głodu i wyziębienia ok. 2 tys. opuszczonych koni.
Ballymun
Ballymun, przedmieście północnego Dublina. Rzędy tanich domków, poprzetykane blokami komunalnymi. Przed jednym, wysiedlonym, bo deweloper miał tu budować domki, 14–16-latki popalają jointy. Na tyłach bloku, na boisku pokrytym mizerną trawą, pasie się zabiedzony koń. Opuszczony, socjalny blok w Ballymun wybudowano ledwie kilkanaście lat temu. Jest zdewastowany, ale solidny. Mógłby pełnić swoją funkcję jeszcze przez kolejne kilkanaście albo i kilkadziesiąt lat. Ale na tym nie zarobiłby żaden deweloper.
W latach 90. rząd Irlandii wprowadził 12,5-proc. podatek dla firm, dzięki temu zaczęły tu inwestować światowe korporacje. W ciągu kilku lat spadło bezrobocie (z 17 do 4,5 proc.), sfera ubóstwa skurczyła się trzykrotnie, a wzrost PKB był trzy razy szybszy niż w pozostałych krajach strefy euro. Celtycki Tygrys – jak nazywano wtedy Irlandię – był wzorem dla innych wschodzących gospodarek.
W kolejnej dekadzie w Irlandii, podobnie jak w Ameryce, łatwo dostępne kredyty bankowe nakręciły boom budowlany. Ceny domów w Dublinie wzrosły pięciokrotnie. Deweloperzy budowali na potęgę – dziś, jak wyspa długa i szeroka, niszczeją nieukończone blokowiska i osiedla domków. W krytycznym momencie, gdy państwo musiało ratować przed bankructwem Anglo-Irish Bank (to głównie on finansował deweloperów), deficyt budżetowy sięgnął 32 proc. „Cud gospodarczy skończył się finansową katastrofą” – pisał Wawrzyniec Smoczyński („Irlandzki kac”, POLITYKA 49/10).
Pod koniec listopada 2010 r. Bruksela przyznała Irlandii 85 mld euro na ratowanie tonących banków i łatanie budżetu. Kraj trafił pod trzyletni dozór Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Rośnie liczba niespłacanych kredytów hipotecznych. Często kredyt taki jest większy niż wartość rynkowa mieszkania czy domu. W 4,5-milionowej Irlandii aż pół miliona ludzi nie ma pracy.
Galway, siedziba GSPCA
Tuż przed południem telefon: w miejscowości Loughrea Town zdycha kuc. – Kiedyś w sprawie porzuconych koni mieliśmy jeden telefon w miesiącu. Teraz kilka dziennie – mówi Janine Zanon, inspektorka GSPCA, wybierając numer do gardy, czyli na policję. Prosi o asystę. To konieczne, bo kuc jest u travellersów, jak tutaj nazywają Cyganów. Kilka lat temu Romowie dostali od państwa domki, żeby się nie przemieszczali. Domki są najczęściej zdewastowane, większość ich mieszkańców żyje z zasiłków. – Trzymają i nie chcą oddawać koni, bo one są coś warte. A jak koń zdechnie, to trudno – wyjaśnia Janine.
Na tyłach domu w Loughrea Town leży kuc. Wychudzony, sterczą mu żebra. – Damy mu coś rozgrzewającego – mówi Patrick McGuire, weterynarz, dzisiaj wolontariusz. – Nie zdoła sam wstać, ale może to się uda przy małej pomocy. Po półgodzinie kuc jest na nogach. Płacze 10-letni chłopiec, kurczowo trzymając się sierści kuca. – Nie zabierajcie mi go – krzyczy. Protestuje też jego matka. Policjant delikatnie, ale stanowczo odciąga chłopca od kuca.
– Jeśli go nie zabierzemy – tłumaczy Janine – on jutro, pojutrze umrze.
Kuc trafi do koniarzy, którzy kilkanaście mil za Galway mają stajnię. Pełną przygarniętych koni, ale dla kuca miejsce się jeszcze znajdzie.
Dunsink
Nieczynne już wysypisko śmieci pod Dublinem. Nieczynne, ale żyje. Pod warstwą nawiezionej ziemi, pokrytej rachityczną trawą i zdziczałymi krzewami, rozkładają się śmieci. Podziemne życie śmieci wytwarza ciepło, dzięki czemu na górze Dunsink szybciej rozpuszcza się śnieg, dłużej rośnie trawa. Jeszcze w grudniu była tu ponad setka koni. Teraz jest ich ok. 50. Przywędrowały na Dunsink wiedzione instynktem. Wynędzniałe, sierść nastroszona albo pozlepiana, rany na nogach i bokach, kopyta połamane, oczy zaropiałe, smutne. Operator koparkospycharki prosi o niepodawanie jego nazwiska i nierobienie mu zdjęć. Boi się wyrostków z sąsiedniego osiedla Finglas. – Przychodzą tu. Biorą konie wabiąc je kostkami cukru. Pojeżdżą na oklep, a jak zwierzę nie ma się już siły ścigać, to zostawiają na ulicy. Jak zepsuty rower albo zabawkę – opowiada.
W weekendy przyjeżdżają koniarze. Z przyczepki zrzucą kilka bel siana, rozsypią worek marchwi albo jabłek, prowizorycznie opatrzą kilka ran i odjeżdżają.
Belcamp – College
Peryferie Dublina. Jeszcze kilka lat temu była tu szkoła. Już dawno konserwator uznał budynek z czerwonej cegły za zabytkowy. Deweloper nie mógł go zburzyć, więc chciał tu stworzyć 4-gwiazdkowe centrum hotelowo-konferencyjne. Ale przyszedł kryzys. Teraz w zdewastowanych zabudowaniach gospodarczych okoliczna młodzież trzyma konie. Okna i drzwi ktoś wymontował i wywiózł. Na betonie resztki słomy i zabiedzone konie. Ze strachem, ale i nadzieją patrzą na ludzi.
W centrum Belcamp kryzys widać ostrzej niż w centrum Dublina. Prawie połowa mieszkańców jest tu bez pracy. Zasiłek – 186 euro na tydzień – starcza na wyżywienie, opłaty i podstawowe potrzeby. Gmina może zapłacić za mieszkanie. Zamknięta połowa sklepów i większość zakładów usługowych. Sklepy spożywcze jakoś się trzymają. Duży, ze sprzętem AGD, dawno nieczynny, fasada obłazi liszajem. Obok ktoś zasłonił posesję wysokim, blaszanym płotem. I – jak na ironię – wymalował na nim hasającego po zielonych pastwiskach konia. Bo do niedawna Irlandia uchodziła za kraj ludzi kochających konie. Beting Office zawsze były i są pełne klientów obstawiających gonitwy.
Polscy hodowcy zainteresowali się bezpańskimi końmi z Irlandii: – Odstraszyły ich koszty transportu z wyspy – twierdzi Andrzej Stasiowski, dyrektor Polskiego Związku Hodowców Koni. Badania, szczepienia, wyrobienie paszportu i transport kosztowałyby ok. 10 tys. zł za sztukę.
Belcamp – osiedle
Każdy z tanich szeregowych domków ma 30 m kw. ogródka od ulicy i 40–50 m na tyłach. Luke Brown, 12 lat, trzyma swojego konika w ogródku. – Risky jest rasowy, to rasa Heavy – mówi z dumą, głaszcząc zwierzę. Znalazł go jesienią na skraju Belcamp na trawniku. Dba o niego. Późnym popołudniem taszczy z warzywnego 20-funtowy worek marchwi. Zaraz nakarmi swojego konia, napoi, wyszczotkuje jak co dzień, poprzytula. Sam nawet przyciął mu grzywę. – Niech go trzyma – powiada ojciec Luke’a. – To dobrze dla syna, bo opiekując się koniem, nie pakuje się w kłopoty.
Kłopoty z młodzieżą na Zielonej Wyspie to teraz kradzieże, włamania, dragi i marihuana. Działka narkotyku kosztuje niewiele więcej niż paczka papierosów (8–9 euro).
– Mój koń jest brązowy – opowiada Dean Carey, 13 lat, kolega Luke’a. – Ma na imię Storm, małego fiutka i jeżdżę na nim codziennie.
– Luis ma białe skarpety i jest półkucem – śmieje się ich kolega, który nie chce się przedstawić, bo rodzice zabronili mu trzymać konia. – Jakiś dzieciak musiał go dostać na komunię albo urodziny.
Małym koniom łatwiej niż dużym znaleźć nowych opiekunów. Dużego trudno dosiąść, szczególnie bez strzemion. Małego łatwiej – z murku ogrodzenia albo z ławki na przystanku autobusowym. Dean wykombinował gdzieś starą uzdę i wodze. Siodła zostały u właścicieli, bo mogą w garażu czy na strychu czekać na lepsze czasy. Konie nie.