Prezydent Egiptu Hosni Mubarak nie spakował na razie walizek i jeszcze nie szuka azylu w Arabii Saudyjskiej, jak to uczynił tunezyjski dyktator Ben Ali. Jego syn Gamal miał w tym roku „wygrać” wybory prezydenckie. Od 30 niemal lat obowiązuje w kraju nad Nilem stan wyjątkowy, a dobrze wyszkolone służby specjalne nigdy dotychczas nie zawiodły. Tym, którzy najgłośniej krzyczą „Precz z Mubarakiem!”, policja szybko zamyka usta. Niektórym na zawsze. Jest kilku zabitych, są liczni ranni, a ponad tysiąc demonstrantów w Kairze, Aleksandrii i Suezie znalazło się za kratkami. Egipskie MSW wydało zakaz publicznych zgromadzeń – każdy, kto go narusza, łamie prawo.
Do pierwszej konfrontacji doszło we wtorek 25 stycznia na kairskim placu Wyzwolenia. Nieznani dotychczas przywódcy korzystając z Twittera i Facebooka skrzyknęli tysiące demonstrantów, największy protest przeciwko władzy w Egipcie, odkąd w 1981 r. przejął ją Mubarak. W ciągu kilku godzin, jeszcze zanim policja posłużyła się pałkami i gazem łzawiącym, szef kontrwywiadu gen. Omar Sulejman polecił swoim informatykom zablokować łączność komputerową. Wkrótce potem zaczęły się awarie sieci komórkowych, na placu wyłączono oświetlenie. Pod naporem szturmujących sił zbrojnych kilkutysięczny tłum rozpierzchł się w boczne ulice, ale opór nie został złamany. W piątek przez kraj przeszła kolejna fala masowych protestów, a władze w akcie desperacji odcięły dostęp do Internetu.
Egipska piramida
72 mln Egipcjan pragnie zmian, które polepszyłyby ich byt. Przeciętny dzienny zarobek kobiet nie przekracza półtora dolara, robotników mężczyzn niewiele więcej. Bezrobocie jest powszechne, 35 proc. ludności to analfabeci bez nadziei na jakiekolwiek zajęcie. Egipt plasuje się wśród 10 krajów świata najbardziej dotkniętych plagą analfabetyzmu. Edukacja nie stanowi priorytetu, władza jest zadowolona, gdy opozycyjna prasa i literatura nie docierają pod strzechy. Stąd wolność słowa jest nader często pojęciem abstrakcyjnym, a żądanie zmian niezbyt sprecyzowane. Zbuntowanej ludności wydaje się, że usunięcie Mubaraka rozwiąże wszystkie problemy. W istocie doprowadziłoby do powstania próżni na szczycie rządzącej egipskiej piramidy. A chaos nie zawsze lepszy jest od dyktatury.
Po raz pierwszy w historii współczesnego Egiptu spauperyzowane masy domagają się zmian. Chcą płac umożliwiających przeżycie dnia, wolności słowa i odwołania stanu wyjątkowego – nawet jeśli nie zawsze pojmują rzeczywistą treść tych haseł, rozpowszechnianych przez inteligencję. A w łonie opozycji nie widać przywódców zdolnych pokierować masami na ulicach.
We współczesnej historii Egiptu jedyny prawdziwy przewrót dokonany został odgórnie: w 1952 r. grupa wyższych oficerów zdetronizowała zdeprawowanego króla Faruka i wsadziła go – wraz z jego słynną kolekcją pornografii – na statek odpływający do Włoch. Władzę przejął wówczas wspierany przez ZSRR prezydent Gamal Abdel Nasser, a wprowadzona przez niego niezwykle restrykcyjna konstytucja obowiązuje do chwili obecnej.
Dzisiaj przewrót tego rodzaju jest nie do pomyślenia. Kadra oficerska stoi murem przy prezydencie, który zapewnia jej uprzywilejowaną pozycję społeczną i godne tej pozycji apanaże. Hosni Mubarak nigdy nie mianował wiceprezydenta, nie ma więc nikogo w pałacu, kto mógłby pod nim kopać dołki. W takim ustroju zmiana na najwyższym szczeblu możliwa jest tylko przez ludową rewolucję. Ale liderzy, którzy mogliby dolewać oliwę do ognia, trzymali się dotychczas na bezpieczną odległość od głównej sceny wydarzeń. Mohamed El Baradei, były dyrektor Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, który zgłasza się na kandydata w tegorocznych wyborach prezydenckich, pojawił się w Kairze dopiero, gdy demonstracje przybrały na sile. „Tama strachu została zerwana i już nie wróci” – powiedział po przylocie z Wiednia.
Ciężka ręka władzy
Syn wieloletniego opozycjonisty Ajmana Nura, aresztowany na placu Tahrir, został pobity przez policję. Nim dwaj pałkarze wepchnęli go do radiowozu, rozdawał na ulicach ulotki nawołujące do strajku. „Egipcjanie udowodnili dzisiaj, że potrafią wziąć sprawy w swoje ręce i złamać kręgosłup despotycznej władzy” – głosiła (trochę przedwcześnie) treść tych ulotek. Inne twierdziły, że nadszedł czas na reformy polityczne, społeczne i gospodarcze. Żaden z tych pamfletów nie wnikał w szczegóły tych reform i żaden nie był podpisany. Natomiast szef MSW Habib el Adli nie miał jakichkolwiek zahamowań, by podpisać orędzie do narodu, w którym przestrzegał, że na każdy przejaw buntu władza odpowie ciężką ręką. Można śmiało powiedzieć, że dotrzymał słowa.
W samochodzie bezpieki, która wiozła młodego Nura na komisariat, znalazł się również reporter dziennika „Guardian” Jack Shenker. Gdy próbował się bronić, pokazując paszport, usłyszał dobitną odpowiedź: „Fuck you and your British passport” (Pieprzyć ciebie i twój brytyjski paszport). W istniejącym rozgardiaszu nie ma miejsca na dobre maniery.
W Aleksandrii – idąc śladem niektórych Tunezyjczyków – spalił się na ulicy zdesperowany, bezrobotny 25-letni Ahmed Haszem Al Sayed. Przed budynkiem parlamentu w Kairze uczynił to samo niezidentyfikowany 50-latek. W obu przypadkach policja opublikowała lakoniczny komunikat, że „śledztwo się toczy”, i postawiła przed urzędami strażników z gaśnicami.
Uśpione Bractwo
Jedyna dobrze zorganizowana opozycja, Bractwo Muzułmańskie, wydaje się nieobecna w rozruchach. Może dlatego, że większość jej znaczących członków od lat zapełnia cele egipskich więzień, a może dlatego, że ci, którzy pozostali na wolności, nie chcą walczyć ramię w ramię z lewicą i ugrupowaniami świeckimi. Założone w 1928 r. Bractwo pragnie oprzeć prawo egipskie na szariacie, a islam uznać za religię państwową. Gdyby tak się stało, dyktatura świecka przekształciłaby się w dyktaturę muzułmańskiego fundamentalizmu. O wolności słowa i reformach społecznych nie mogłoby być mowy. Egipt znalazłby się w jednym obozie politycznym z Hamasem w Strefie Gazy i Hezbollahem w Libanie, który jest na najlepszej drodze do przejęcia faktycznej władzy w tym kraju.
Mimo to nad Nilem, gdzie wśród upośledzonych mas społeczeństwa wszystko wydaje się lepsze od dyktatury Mubaraka, ideologia Bractwa zyskuje na popularności. W 454-osobowym parlamencie, pod płaszczykiem posłów niezrzeszonych, zasiada 80 jej zwolenników. Ale widoki na legalizację Bractwa Muzułmańskiego są znikome, a szanse na dojście do władzy zerowe. Konstytucja postrzega Egipt jako państwo świeckie. Bractwo nie spędza Mubarakowi snu z powiek. Bardziej zaniepokojone są Stany Zjednoczone, które jak zwykle z dużym opóźnieniem wczytują się w bieg wydarzeń. Sekretarz stanu Hillary Clinton nawołuje do kompromisu z uzasadnionej obawy przed rozprzestrzenieniem się tunezyjskiego buntu na wszystkie kraje Afryki Północnej i do Jemenu. Biały Dom straciłby wtedy nie tylko niezwykle istotnego sojusznika w Kairze, ale także wpływy w całym niebezpiecznym jak wulkan rejonie.
Rewolta o chleb
Zamieszki w Tunezji, które zapoczątkowały falę niepokojów społecznych w północnej Afryce, nie dały spodziewanych rezultatów. Miejsce wypędzonego dyktatora Ben Alego zajęli równie skorumpowani politycy, a faktyczną władzę przejęła armia. Tyle tylko, że pochodnię buntu przejęły sąsiednie kraje, a nawet daleki Jemen stanowiący ostatnio bazę wypadową terrorystów Al-Kaidy, zwalczającej władców Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów i innych krajów Zatoki Perskiej. Jeszcze w ubiegły czwartek jemeńskie rozruchy ograniczały się do stołecznego uniwersytetu, gdzie 2,5 tys. studentów domagało się ustąpienia wybranego na całe życie prezydenta Alego Abdullaha Saleha. Saleh rządzi od 30 lat, teraz planuje przekazanie władzy synowi, oficerowi jemeńskiej armii. Już następnego dnia manifestacje przerzuciły się na ulice stolicy kraju Sany.
O swoją przyszłość niepokoi się też Muammar Kadafi. W przemówieniu wygłoszonym nazajutrz po przewrocie w Tunisie libijski dyktator potępił „nieodpowiedzialnych rebeliantów”. Oburzenie Kadafiego wzmogło się, gdy w libijskim mieście Al-Bajda tłumy – szybko spacyfikowane przez policję – wyszły na ulice, domagając się lepszych warunków bytu. Kadafi, który doszedł do władzy, obalając w 1969 r. leczącego się w Turcji króla Idrisa i dwa lata później skazując go zaocznie na śmierć, określa się dumnie jako „król wszystkich afrykańskich królów oraz imam wszystkich muzułmanów” i wprowadziwszy despotyczną dyktaturę twierdzi, że rządzić będzie do końca życia. Ale i on zdaje sobie sprawę, że życie dyktatorów nie zawsze kończy się naturalnym zgonem – stąd jego coraz bardziej restrykcyjne rządy.
W Algierii, która od lat nie zaznała wewnętrznego spokoju, znów buntuje się młodzież. Od początku stycznia w rozruchach zwanych „rewoltą o chleb” zginęło kilka osób, ponad 800 zostało rannych. Młodzi Algierczycy nie walczą o władzę, tylko o niższe ceny żywności. Said Saadi, przewodniczący największej partii opozycyjnej RCD, twierdzi, że policja nie pozwoliła członkom partii przyłączyć się do manifestujących. W starciach ulicznych naliczono 32 rannych.
Mimo tych incydentów władza w Algierii, podobnie jak w Maroku, wydaje się jak na razie stabilna. Również jordański tron Abdullaha II nie jest zagrożony, mimo że także na ulicach Ammanu trwają protesty przeciw dyktaturze. Król zarządził obniżkę cen żywności, a winę polityki twardej ręki zrzucił na swoich ministrów. Co nie wyklucza – również w Egipcie – że wydarzenia przyspieszą i potoczą się zupełnie niespodziwanym torem. Jedno jest pewne: Stany Zjednoczone i Europa, choć ostro potępiają dyktatury w krajach muzułmańskich, nie uczynią niczego, aby czynnie wesprzeć gnębione narody. Tak będzie, dopóki absolutni władcy Wschodu pozostaną sojusznikami Zachodu.