Samo WikiLeaks padło ofiarą ataku hakerskiego, ale wyręczyło je pięć gazet, które o umówionej godzinie ujawniły najciekawsze rewelacje: Iran dostał od Korei Płn. rakiety do przenoszenia głowic jądrowych, Stany Zjednoczone kazały szpiegować kierownictwo ONZ, Silvio Berlusconi jest tubą Władimira Putina w Europie, a chińskie władze zleciły atak na Google. Są też informacje lżejsze – jak ta, że Muammar Kadafi nie rozstaje się ze swoją ukraińską pielęgniarką, „zmysłową blondynką”, jak skwapliwie notuje amerykański dyplomata.
W pierwszej partii depesz nie ma ani politycznego dynamitu, ani kryminalnych afer, którymi założyciel WikiLeaks uzasadniał publikację 243 tys. rządowych dokumentów. Większość niedzielnych rewelacji to fakty, których można się było domyślać, albo ciekawostki niewarte zamętu, jaki wywołuje wyciek. Zaskakująca nie jest treść depesz, tylko to, czego w nich nie ma: jedyne supermocarstwo zdaje się niewiele lepiej poinformowane niż dobra gazeta (warto jednak pamiętać, że wśród depesz nie ma dokumentów ściśle tajnych), a jego dyplomaci marnują czas na raportowanie mnóstwa plotkarskich informacji. Na dodatek nie potrafią upilnować ćwierci miliona poufnych dokumentów – to dla Waszyngtonu największy ambaras.
Ilość, nie jakość, jest też kluczem do zrozumienia motywów WikiLeaks. Z braku jednego dokumentu na miarę afery Watergate lub skandalu Abu Ghraib, uznano, że wrażenie zrobi kilkaset tysięcy biurowych notatek – wedle zasady, że cokolwiek jest poufne, musi kryć spisek. To myślenie rodem z „Kodu Leonarda da Vinci”: złych kardynałów zastąpili podli dyplomaci, którzy ośmielają się zbierać informacje, oceniać obcych przywódców i rozmawiać z wrogimi reżimami – jakby nie na tym polegała dyplomacja na całym świecie. Celem wycieku nie jest obnażenie konkretnego skandalu, tylko atak na państwo – „światowa anarchia w formacie CSV”, jak chwalił się jej sprawca, szeregowy Bradley Manning, analityk amerykańskiego wywiadu, nawiązując do sposobu kodowania plików.
Manning był wystarczająco sprytny, by ściągnąć depesze z rządowych serwerów, ale też na tyle głupi, by opowiadać o swoim wyczynie w internetowym czacie. To nie był odruch sumienia lojalnego urzędnika, który przyłapał swoje państwo na zbrodni, tylko akt próżności żołnierza z pokolenia Facebooka – w myśl zasady „ściągnij z netu i wrzuć na stronę”. Dlatego nie będzie „globalnego kryzysu dyplomatycznego”, jak chciałyby gazety, które publikują wyciągi z depesz; nie narodzi się też „dziennikarstwo XXI w.”, jak wieszczą orędownicy całkowitego zniesienia tajemnic państwowych. Media przez tydzień będą miały darmową sensację, kilku ambasadorów zostanie odwołanych, a szeregowy Manning pójdzie siedzieć na wiele lat.