Zakłócenia, miejmy nadzieję niewielkie, wystąpiły natomiast między Warszawą a Brukselą, która – wprawdzie na niskim szczeblu – zaczęła publicznie mówić o wątpliwościach jakie powzięła w stosunku do zawartej umowy gazowej. A to czy na pewno rurociągiem rządzi naprawdę niezależny operator (bo ideałem jest rozdzielenie przesyłania od przedsiębiorstw wydobywczych), a to czy strona trzecia będzie miała dostęp do rurociągu. Bruksela jednak sama takich analiz nie przeprowadza, lecz opiera się na ocenach organów krajowych, a polski organ kontrolny – Urząd Regulacji Energetyki – do umowy nie zgłasza zastrzeżeń. Umowa jest więc podpisana i sprawa zamknięta.
Od dawna jednak surowce energetyczne - ropa naftowa i gaz – to nie tylko pakiet ekonomiczny, ale i polityka. Powiedzmy więcej: nerw polskiej polityki zagranicznej, bo to nie kto inny jak Polska puszczała w stronę Europy hasła solidarności energetycznej i przyrzeczenia muszkieterów, wspólnej polityki energetycznej, skarżyła się na Nord Stream i tak dalej. Kiedy wystąpiły trudności w rokowaniach z Rosją – Warszawa zwróciła się do Brukseli o wsparcie. To było dobre posunięcie: zawsze twierdziliśmy, że siłę Polski trzeba wzmacniać siłą całego unijnego szyku. „Europeizacja” polityki energetycznej leży w interesie naszego kraju. Oczywiście rozumiemy polskie argumenty, że sprawa nie ma precedensu, że inni Brukseli umów nie pokazywali, że koncerny energetyczne trzymają swoje karty przy orderach. Budowa europejskiej solidarności energetycznej dopiero ząbkuje.
Najpierw jednak Warszawa mówiła Brukseli: pomóżcie nam, a na końcu wydaje się mówić: nie zaglądajcie nam w karty. Szkoda więc, że przy podpisaniu polsko-rosyjskiej umowy nie było unijnego komisarza ds. energii, Günthera Oettingera, a dlaczego na niego nie poczekano – nie wiadomo. Wydaje się, że to niedoróbka polityczno-kurtuazyjna. Warszawa powinna Europę prezentować jako sojusznika, gdyż taki nie raz nam się może przydać.