Świat

Idą nowe

Rządy w rękach kobiet

Mari Kiviniemi Mari Kiviniemi BEW
Australia, Finlandia, Słowacja – w ciągu tygodnia trzy państwa zachodnie postawiły kobiety na czele swoich rządów. Czy kryzys gospodarczy toruje kobietom drogę na szczyty władzy?

Pucz w Canberze trwał niespełna dobę. Jeszcze 23 czerwca w Australii rządził Kevin Rudd, sympatyczny blondyn w okularach, przezywany swego czasu „panem 60 proc.” ze względu na swoją niezwykłą popularność. Zwycięzca wyborów w 2007 r. najpierw poruszył kraj, przepraszając Aborygenów za dziesięciolecia prześladowań, później przeprowadził go suchą stopą przez kryzys gospodarczy. Od roku Rudd dołował jednak w sondażach – w kwietniu wycofał się z wprowadzenia handlu emisjami gazów cieplarnianych, a w maju poszedł na wojnę z australijskimi koncernami górniczymi, próbując narzucić im 40-proc. podatek od zysków z wydobycia bogactw naturalnych. A że wojnę zaczął przegrywać, szybko znalazł się rywal, a ściślej rywalka. 24 czerwca wicepremier Julia Gillard zażądała od niego dymisji albo wyborów lidera australijskiej Partii Pracy (Australian Labor Party).

Rudd nawet nie zauważył, kiedy został obalony. Jeśli miał nadzieję, że po dobrowolnej dymisji utrzyma się w rządzie, to Gillard szybko wyprowadziła go z błędu. Zamiast teki szefa dyplomacji otrzymał miejsce szeregowego posła w ławach parlamentu. – Pozwoli mu to spędzić więcej czasu z rodziną, która jest priorytetem w jego życiu – rzekła troskliwie następczyni. – Byłabym absolutnie zachwycona, gdyby objął ważne stanowisko w rządzie, jeśli wygramy. Po chirurgicznym przejęciu władzy Gillard czekają bowiem wybory parlamentarne – sama podkreśla, że chce szybko poddać się osądowi wyborców i z szacunku dla nich nie wprowadza się do rezydencji szefa rządu. Szanse, że w niej zamieszka, są spore – po zmianie premiera poparcie dla partii rządzącej wzrosło o 7 proc.

Męska gra

Gillard to forpoczta nowego typu polityczek, które przebojem wdzierają się na szczyty władzy. Już nie faceci w spódnicach ani potulne dziedziczki przywódców panicznie bojących się męskiej sukcesji, tylko kobiety grające według własnych reguł – męskich, gdy trzeba, damskich, gdy się opłaca. W tym samym tygodniu, gdy w Australii Gillard dawała Ruddowi krzyżyk na drogę, w Finlandii Mari Kiviniemi przejęła schedę po Mattim Vanhanenie, a na Słowacji misję tworzenia rządu rozpoczęła Iveta Radičová, zastępując dotychczasowego premiera Roberta Fico. W Islandii od roku rządzi Jóhanna Sigurđardóttir. Wszystkie objęły albo obejmują władzę po kryzysie gospodarczym – ale wcale nie dlatego, że kobiety potrafią osłodzić wyborcom bolesne cięcia socjalne.

Gillard urodziła się w Wielkiej Brytanii i nie zostałaby nigdy premierem Australii, gdyby w dzieciństwie nie cierpiała na częste zapalenia płuc. Lekarze zalecili wyjazd w cieplejsze strony i tak cała rodzina wyemigrowała z Walii do Australii. W Adelajdzie Gillard poszła na prawo, a podczas studiów udzielała się w studenckim Forum Socjalistycznym, postulując między innymi zeswatanie Melbourne i Leningradu w miasta partnerskie. Czterokrotnie odmawiano jej miejsca na listach wyborczych Partii Pracy, więc rozpoczęła karierę adwokacką. Do parlamentu weszła dopiero w 1998 r. razem z Kevinem Ruddem. W 2006 r. pomogła mu zdobyć przywództwo w Labor, a po jego spektakularnym zwycięstwie wyborczym objęła tekę wicepremiera.

Żadna z tych kobiet nie zrobiłaby kariery politycznej w Polsce. 48-letnia Julia Gillard nie ma dzieci ani męża, do tego jest feministką i ateistką, a jej partnerem życiowym jest były fryzjer. Mari Kiviniemi ma wprawdzie męża i dwójkę małych dzieci, ale uznano by ją za zbyt młodą – nowa premier Finlandii ma dopiero 41 lat – choć od 15 zasiada w parlamencie. Rządząca partia Centrum wybrała ją na liderkę, gdy szanowany Vanhanen poślizgnął się na skandalu korupcyjnym. Nominację przyjęła z rąk prezydent Tarji Halonen – Finlandia jest dziś jedynym państwem świata, gdzie oba najwyższe stanowiska piastują kobiety. Najmniejszych szans poza Islandią nie miałaby 67-letnia Jóhanna Sigurđardóttir – matką i żoną już była, teraz żyje z kobietą i przeszła już do historii jako pierwsza otwarcie homoseksualna szefowa rządu na świecie. Pod koniec czerwca wzięła ślub ze swoją partnerką, korzystając z przeprowadzonej przez swój rząd legalizacji małżeństw jednopłciowych.

Rządy rodzinne

Na całym świecie urzęduje dziś 10 prezydentów i 9 premierów płci żeńskiej. Pierwsza kobieta objęła władzę wcale nie na Zachodzie, tylko w Trzecim Świecie – w 1960 r. premierem Cejlonu została Sirimavo Bandaranaike. Rok wcześniej buddyjski mnich zamordował jej męża i poprzedniego premiera, a wdowa w cuglach wygrała wybory, na 40 lat obejmując stery Srilankijskiej Partii Wolności. Premierem była jeszcze dwukrotnie. Za drugiej kadencji (1970–77) doprowadziła do uchwalenia konstytucji, zaprowadziła na Cejlonie ustrój republikański i zmieniła nazwę kraju na Sri Lanka. Na fotel premiera wróciła w 1994 r. dzięki córce – Chandrika Kumaratunga została prezydentem i mianowała matkę szefową rządu. Ta rządziła aż do 2000 r., dymisję złożyła dopiero na kilka miesięcy przed śmiercią.

Ten typ kobiecych rządów politolodzy nazywają przywództwem odziedziczonym (legacy leadership) i właśnie jemu przypisują większą obecność kobiet na szczytach władzy w Drugim i Trzecim Świecie. Znany premier bądź prezydent ginie nagle w zamachu, a jego klan woli wystawić w wyborach żonę lub córkę niż brata czy syna, licząc, że kobieta będzie mieć mniejsze ambicje i łatwiej będzie nią sterować. Na Zachodzie, gdzie więzi rodzinne w polityce kojarzą się z nepotyzmem, a zamiast klanów rządzą partie, taka sukcesja byłaby nie do pomyślenia. Kobiety muszą robić kariery od samego dołu, w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Ale tam, gdzie zdołały się przebić na szczyt, ich awans otworzył dla kobiet cały system polityczny – czego nie można powiedzieć o krajach takich jak Sri Lanka.

Dużym państwem zachodnim, gdzie kobieta wciąż nie sprawowała najwyższego urzędu, są Stany Zjednoczone. Hillary Clinton była o krok od nominacji prezydenckiej, Nancy Pelosi jest pierwszą przewodniczącą Izby Reprezentantów, obie z ramienia demokratów. – Republikanie są podejrzliwi wobec kobiet we własnej partii, bo zasiadają zwykle w jej liberalnym skrzydle. Sarah Palin zrobiła wyłom – mówi prof. Jane Mansbridge z Kennedy School of Government na Uniwersytecie Harvarda. W republikańskich prawyborach przed jesiennymi wyborami uzupełniającymi do Kongresu i na gubernatorów najważniejsze nominacje zgarnęły kobiety. Mansbridge nie ma wątpliwości, że Ameryka doczeka się prezydenta płci żeńskiej: – Na kierunkach prawniczych, które zasilają politykę, kobiety stanowią już połowę studentów.

 

 

Cena awansu

Przyczyną najnowszego awansu kobiet w polityce jest kryzys gospodarczy. Na gruzach po krachu finansowym do władzy doszła Jóhanna Sigurđardóttir, kładąc kres 18-letnim rządom islandzkiej prawicy. Ale władzę przejęła w bardzo trudnych warunkach, tuż po zapaści islandzkich banków w 2008 r., która pogrążyła wyspę w głębokim kryzysie gospodarczym, i wielotygodniowych protestach antyrządowych. W kwietniu ubiegłego roku Sigurđardóttir wygrała wybory parlamentarne, a w lipcu złożyła oficjalny wniosek o przyjęcie swojego kraju do Unii Europejskiej (od czerwca Islandia jest już formalnie krajem kandydackim). W przerwach w walce z kryzysem Sigurđardóttir zajmowała się polityką feministyczną: jej rząd zdelegalizował bary ze striptizem i restauracje z gołymi kelnerkami.

Ale Islandczycy wybrali ją nie ze względu na feminizm, tylko dlatego, że była naturalną alternatywą dla skompromitowanej klasy rządzącej, siłą rzeczy zdominowanej przez mężczyzn. – Kobiety pozostają grupą wykluczoną z polityki, więc gdy wyborcy szukają nowych twarzy, wybór pada często na nie – wyjaśnia Laura Liswood, sekretarz generalna Rady Światowych Przywódczyń, zrzeszającej urzędujące i byłe prezydentki i premierki. Ale taki awans ma swoją cenę. – Gdy kobieta dojdzie do władzy tą drogą, staje wobec znacznie większych wyzwań niż jej męscy poprzednicy. Do tego jest brana pod lupę bardziej niż oni, łatwiej posądzana o agresywność, gdy jest po prostu asertywna, albo o słabość, gdy działa z namysłem – mówi Liswood.

Julia Gillard już doczekała się porównań z Margaret Thatcher, pozostałe przywódczynie w obawie przed podobnymi skojarzeniami podkreślają odmienny styl uprawiania polityki. – Umiejętność słuchania to mój największy atut – powtarza Iveta Radičová, desygnowana na stanowisko premiera Słowacji. Czerwcowe wybory wygrał dotychczasowy szef rządu Robert Fico, ale nie był w stanie stworzyć koalicji, więc inicjatywa przeszła w ręce chadecji pod wodzą Radicovej, b. minister pracy w rządzie Mikuláša Dzurindy. W 2008 r. musiała wprawdzie złożyć mandat poselski, bo przyłapano ją na głosowaniu za koleżankę, ale w ubiegłym roku wróciła w wielkim stylu, wchodząc do drugiej tury wyborów prezydenckich. – Naukowcy widzą tylko jedną mierzalną różnicę w sposobie rządzenia: kobiety mają bardziej uczestniczący styl przywództwa – mówi prof. Mansbridge. Są mniej skupione na sobie, chętniej od mężczyzn współpracują. Ale poza tym rządzą tak samo.

Męska warstwa

Kobiety nie mają lepszych recept na deficyty czy bezrobocie. Rozczarowania są nieuniknione, a z racji wygórowanych oczekiwań bywają większe niż po rządach mężczyzn. Rok po zwycięstwie Sigurđardóttir już się Islandczykom opatrzyła, a że kryzys wciąż im doskwiera, ukarali jej partię w wyborach w Rejkiawiku – na fali niechęci do establishmentu merem stolicy został Jon Gnarr z Partii Najlepszej, przedstawiciel satyryków, grupy jeszcze bardziej wykluczonej z władzy niż kobiety. Angela Merkel rządzi co prawda drugą kadencję, ale radziła sobie znacznie lepiej na czele niechcianej koalicji z socjaldemokratami niż w obecnym chadecko-liberalnym rządzie. Jej sukcesy międzynarodowe wyblakły, a w Niemczech coraz częściej pada zarzut adresowany zwykle do mężczyzn: że zamiast na bolesnych reformach skupia się na wycinaniu konkurentów.

Kobieca polityka nie istnieje, a traktowanie jej jako leku na bolączki życia politycznego zdradza w gruncie rzeczy podświadomy męski szowinizm. Udział we władzy należy się kobietom nie dlatego, że potrafią rzekomo lepiej rządzić, ale dlatego, że mają te same prawa co mężczyźni – w tym prawo do popełniania błędów i bycia nieudolnymi przywódcami.

Mężczyźni zmarnowali bez porównania więcej szans na dobre rządy, a kobiety, jak na krótki staż na szczytach władzy, radzą sobie doskonale. Zmieniają politykę poprzez sam fakt sprawowania rządów – pokazują, że nie różnią się tak bardzo od poprzedników, dzięki czemu wyborcy je akceptują, także na najwyższych stanowiskach. – Nie ma szklanego sufitu, jest tylko gruba warstwa mężczyzn – mawia Liswood.

 

 

Kobieta uosabia zmianę

mówi Laura Liswood, sekretarz generalna Rady Światowych Przywódczyń

 

Trzy nowe premierki w ciągu tygodnia – pani organizacji przybywa członkiń.

Kobieta na czele państwa to wciąż wyjątek. Ale widać lekkie przyspieszenie, jeśli chodzi o liczbę pań obejmujących władzę. To naturalne następstwo tego, że kobiety wchodzą do parlamentów, zostają ministrami, stają na czele partii, awansują na wicepremierów jak Julia Gillard.

I obalają swoich szefów.

Odchodzimy od przywództwa odziedziczonego, które było dawniej główną ścieżką awansu kobiet na szczyty władzy. Nowe przywódczynie coraz częściej mają za sobą zwyczajną karierę polityczną, jak Angela Merkel w Niemczech czy Michelle Bachelet w Chile.

Dlaczego kobiety awansują po kryzysie?

Każda grupa wykluczona z rządzenia – a kobiety są jedną z nich – uosabia możliwość zmiany. To naturalne, że w czasach kryzysu wyborcy są otwarci na inny punkt widzenia. Pojawia się myśl, że skoro mężczyźni nie poradzili, to może warto spróbować z kobietami.

Czy kobiety rządzą inaczej?

Niektóre rządzą inaczej od mężczyzn, inne dokładnie tak samo. Żeby być politykiem i dotrzeć na szczyty, trzeba umieć sprawować władzę. Zdarza się, że kobieta robi to w sposób bardziej akceptowalny społecznie. (not. WS)

Polityka 28.2010 (2764) z dnia 10.07.2010; Świat; s. 77
Oryginalny tytuł tekstu: "Idą nowe"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną