Żeby zobaczyć to, o czym od dwóch tygodni trąbią światowe media, trzeba wyjechać 25 km za miasto. Dopiero stamtąd widać potężną chmurę nad wulkanem Eyjafjöll. W samym Reykjaviku nie ma śladu pyłu, zima powoli dobiega końca. Podczas gdy w Europie tysiące pasażerów koczowało na lotniskach, a przewoźnicy tracili setki milionów dolarów dziennie z powodu odwołanych lotów, na samej Islandii latano bez problemów. Widok dymiącego wulkanu budzi grozę, ale tylko 10 proc. powierzchni Islandii zostało dotkniętych skutkami erupcji, głównie opadami pyłu wulkanicznego. Większość powędrowała w wysokie warstwy atmosfery i tamtędy, pchana wiatrami, dotarła nad kontynentalną Europę.
Islandzkie wulkany wybuchają średnio co dwa–trzy lata. O nadchodzącej erupcji Eyjafjöll wiedziano od listopada 2009 r. – świadczyła o tym rosnąca liczba wstrząsów sejsmicznych oraz nieznaczne unoszenie się powierzchni wulkanu. Od początku marca departament obrony cywilnej, część tutejszej policji, organizował spotkania w zagrożonym obszarze. Ostatnie ćwiczenia ewakuacji odbyły się tam w 2006 r., wtedy też powstała lista telefonów mieszkańców zagrożonych terenów. 20 marca nastąpiła erupcja w siodle między lodowcami Eyjafjallajökull i Mỳrdalsjökull (jökull to po islandzku „lodowiec”). Powstała szczelina długości 200 m, z której przez dwa tygodnie wylewała się magma. Erupcja szybko została okrzyknięta „turystyczną” – okazała się mało groźna i można było podejść bardzo blisko gorącej jeszcze lawy.
Islandczycy w żywiole
Właściwa erupcja zaczęła się 14 kwietnia. Kaldera wulkanu była przykryta czapą lodowca o grubości 200–250 m, więc zanim lawa wydostała się na powierzchnię, musiała stopić sporo lodu. Dlatego oceniano, że największym zagrożeniem nie będzie sam wybuch, tylko powódź. I faktycznie, masy wody z roztopionego lodowca spłynęły m.in. do laguny poniżej i dalej do rzeki Markarfljót. Już wcześniej władze zdecydowały o zniszczeniu odcinków drogi krajowej nr 1, głównej arterii kraju, okalającej całą wyspę. Chodziło o to, by woda z lodowca mogła przedostać się wprost do oceanu i nie zniszczyła pobliskiego mostu. Obecnie droga jest znowu przejezdna, choć w pobliżu wulkanu występują duże ograniczenia widoczności ze względu na unoszący się w powietrzu pył. W ciągu ostatnich dni w niektórych miejscach widoczność była zerowa.
Zmaganie się z przyrodą jest wpisane w tożsamość Islandczyków. – Nie jestem pewna, czy Islandczycy faktycznie lepiej sobie radzą z katastrofami naturalnymi i akceptacją siły przyrody – mówi Kristín Loftsdóttir, profesor antropologii z University of Iceland w Reykjaviku. – Z moich badań wynika, że mają świadomość ukształtowania przez nieustanne zmagania z trudnymi warunkami. Nawet w trakcie obecnego kryzysu ekonomicznego pojawiały się głosy, że Islandczycy dadzą sobie radę, bo przywykli do gorszych rzeczy. – Nasze instytucje są bardzo dobrze przygotowane na działanie w ekstremalnych warunkach i ratowanie ludzi – dodaje Loftsdóttir.
Jest to o tyle łatwe, że na całej wyspie mieszka 300 tys. ludzi, tyle co w Katowicach, z tego dwie trzecie w Reykjaviku. Problemem jest raczej powierzchnia – pozostała ludność Islandii jest rozproszona na obszarze równym jednej trzeciej terytorium Polski, choć miasta i wsie skupiają się na wybrzeżu. Społeczeństwo jest mimo to na tyle zwarte, że śmierć dwóch Islandczyków, którzy dwa tygodnie temu wybrali się podziwiać „turystyczną” erupcję i zamarzli, była przeżywana niemal jak narodowa tragedia. Śmierć wskutek samej erupcji wulkanu jest tutaj raczej niemożliwa – nad bezpieczeństwem ludności czuwa nie tylko policja i straż pożarna, ale także Czerwony Krzyż i specjalne zespoły poszukiwawczo-ratownicze.
– Działamy według planu kryzysowego, który jest wszystkim znany – mówi Sólveig Ólafsdóttir z Czerwonego Krzyża. Każdy zna swoje miejsce: Czerwony Krzyż odpowiada za otwarcie schronisk i uruchomienie telefonu kontaktowego dla osób poszukujących swoich bliskich. Policja i zespoły poszukiwawczo-ratownicze za samą ewakuację, w tym powiadomienie każdego, kto musi opuścić dom, esemesem lub telefonem i sprawdzenie, czy wszyscy zostali ewakuowani. W tym roku odbyły się już trzy akcje ewakuacyjne: 20 marca, 14 kwietnia i 15 kwietnia. Ewakuowano 700 osób. Najdłuższy okres zagrożenia trwał 4 dni – w okolicach Drangshlíđ i Heimaland. Większość ludzi wróciła już do swoich domów.
Kryzysowa szkoła
Wskutek erupcji Eyjafjöll ucierpiała najbardziej setka rolników, których gospodarstwa i pola zostały przykryte 5–6-centymetrową warstwą pyłu. Jest prawdopodobne, że będą musieli opuścić swoje farmy na zawsze, bo pył pokrył ziemię twardą skorupą i będzie trudny do usunięcia. Niektórzy już oddają część swoich zwierząt do rzeźni, bo wiedzą, że w obecnych warunkach nie wyżywią ich wszystkich. – 15 kwietnia ludzie mieli zaledwie pół godziny na opuszczenie zagrożonego obszaru. Uciekali z gospodarstw w roboczych strojach, tak jak stali. Nie mieli czasu, żeby cokolwiek ze sobą z domu zabrać – mówi Ólafsdóttir. Czerwony Krzyż stara się zapewnić tym osobom również pomoc psychologiczną.
Zespoły poszukiwawczo-ratownicze działają w wielu krajach, gdzie występuje zagrożenie ze strony przyrody, np. Kanadzie. Ale te na Islandii są szczególne. – Właściwie od najmłodszych lat, szczególnie w harcerstwie, dzieci przyswajają sobie ten rodzaj myślenia, że trzeba dbać o innych i nieść im pomoc, jeśli tylko się potrafi – mówi Ingveldur Ţórđardóttir z centrum kryzysowego departamentu obrony cywilnej. Z takim nastawieniem młodzi ludzie trafiają później do zespołów, a niektórzy zostają zawodowymi ratownikami. Pierwszy zespół poszukiwawczo-ratowniczy został założony na Islandii w 1918 r. w Vestmanneyjar. Obecnie działa ich ponad 100 i pokrywają całą Islandię.
W rejonie Myvatn w północno-wschodniej części kraju co drugi mężczyzna działa w zespole poszukiwawczo-ratowniczym. – W każdej chwili mogę dostać esemesa, że zdarzył się wypadek i mój zespół jest potrzebny – mówi Sćmundur Ţór Sigurđsson, na co dzień przewodnik. Udział w akcji jest dobrowolny.
Rząd wykłada ok. 20 proc. na zakup ciężkiego sprzętu dla zespołów poszukiwawczo-ratowniczych, pozostałe środki pochodzą ze sprzedaży fajerwerków przed Nowym Rokiem, które Islandczycy uwielbiają i kupują w dużych ilościach, oraz ze zbiórek. – Do zespołu może się zapisać każdy. Po jednym czy dwóch sezonach i szkoleniu można brać udział w akcjach ratunkowych. Zespoły jeżdżą też za granicę – islandzki jako pierwszy przybył na Haiti, by ratować ludzi po trzęsieniu ziemi.
Szacuje się, że wulkan Eyjafjöll stopił jedną trzecią masy znajdującego się na nim lodowca. Woda już spłynęła, dziś największym problemem jest pył, który utrudnia normalne funkcjonowanie wielu wsi w pobliżu wulkanu. Islandczycy z obawą spoglądają też na sąsiedni wulkan Katla – jego kaldera ma 10 km średnicy, a erupcje są 10-krotnie silniejsze. Dziś jest ukryty pod lodowcem Mỳrdalsjökull, ale w przeszłości wybuchy Eyjafjöll zawsze poprzedzały aktywność Katli – tak było w latach 920, 1612 i 1821. W latach 1821–1823 Eyjafjöll na przemian wybuchał i cichł aż do momentu, gdy wybuchła sąsiednia Katla.
Groźna siostra
Katla wybuchała też sama z siebie, ostatnio w 1918 r. Jeśli obudzi się naprawdę, wywoła znacznie groźniejsze powodzie niż te z kwietnia, a pył może sparaliżować ruch lotniczny nad Atlantykiem. W ubiegłą środę ostrzegł przed tym prezydent Islandii.
Na razie wulkany paraliżują miejscową politykę. Erupcja Eyjafjöll zbiegła się w czasie z publikacją raportu komisji parlamentarnej, badającej przyczyny islandzkiego kryzysu gospodarczego. – Różne media zajęły się różnymi sprawami: jedne wulkanem, inne raportem – zauważa antropolożka Loftsdóttir. Na dymiącej górze skupiła się np. gazeta „Morgunblađiđ”, której redaktorem naczelnym jest David Oddsson, były premier i minister spraw zagranicznych, który w czasie kryzysu kierował bankiem centralnym. A jedną z przyczyn zapaści gospodarczej na wyspie w 2008 r. był niedostateczny nadzór nad islandzkimi bankami. – Mam nadzieję, że raport nie pozostanie całkowicie w cieniu wulkanu – dodaje Loftsdóttir.
O to nie będzie trudno, jeśli Katla wybuchnie w ciągu nadchodzącego półrocza, jak straszą wulkanolodzy. Jakob Johann Stakowski, student geografii na University of Iceland w Reykjaviku, jest innego zdania – twierdzi, że wielka siostra Eyjafjöll może równie dobrze dać o sobie znać za 5–10 lat albo wcale. Wulkany są bardzo zmienne, trudno przewidzieć, co się z nimi stanie.
Póki co w Reykjaviku życie toczy się swoim rytmem: zaczyna rano od gazety, kończy wieczorem kąpielą w basenie z gorącą wodą. I oby tak pozostało.