Irakijczycy bronią się przed tymi wartościami, bo to znaczyłoby zgodę na poszanowanie praw człowieka (na Bliskim Wschodzie?), poszanowanie praw mniejszości (Kurdów?) i poszanowanie granic (z Iranem?). System importowany narusza ich odwieczne przyzwyczajenia do życia w tradycji plemiennej, gdzie nie ma praw człowieka, są za to prawa ojca rodziny i klanu, czyli mężczyzn, ale już nie kobiet, które, o zgrozo, mają mieć w 325 osobowym parlamencie irackim jedną czwartą. Nawet jeśli władza rodów wiąże się z przemocą, to dla Irakijczyków jest ona nie gorszą plagą od „demokracji wojskowej”. Obecny premier al-Maliki próbuje pogodzić jeden system z drugim. Pogodzić można jednak tylko siłą.
Wojska USA i krajów koalicyjnych weszły do Iraku, jak wiadomo, nie wiadomo po co. Wywiady amerykańskie oszukały Busha, ten z kolei okłamał sojuszników, w tym Polskę. Miano zlikwidować broń ABC Husajna, ale jej nie znaleziono. Więc zlikwidowano samego Husajna. Warto było tracić tylu ludzi, żeby powiesić jednego rzeźnika? Niech odpowie Francis Fukuyama, sygnatariusz listu do Busha, zwolennik interwencji w Iraku. Inni sygnatariusze pracowali wtedy u Halliburtona, więc mają cyniczne alibi. Ale Fukuyama? A dlaczego nie domagał się obalenia Łukaszenki? Albo Kim Jong ila? Wywiad izraelski uprzedzał Amerykanów, że w Iraku nie pójdzie łatwo, bo interwencja poruszy nuty patriotyzmu. Ale Bush jr. był pewien, że sobie poradzi, zwłaszcza iż klakierzy opowiadali mu, jak wielu Irakijczyków-demokratów czeka na niego w Bagdadzie z kwiatami w rękach.
Wybory do parlamentu irackiego zaczęły się 7 marca br. od wybuchu w Najaf, świętym mieście szyitów, w pobliżu grobu proroka Alego. Eksplozja nastąpiła w autobusie pełnym pasażerów. W chwilę później czterech żołnierzy zginęło tuż obok lokalu komisji wyborczej w centrum Bagdadu. Zamachów dokonują zarówno dawni aktywiści partii Saddama Husajna, BAAS, jak i bojownicy szyickiego watażki al Sadra, których premier Maliki zdziesiątkował pod koniec ub. r. Najspokojniej w tym wszystkim zachowują się Kurdowie, ale oni budują autonomię na północy kraju, gdzie w pobliżu Kirkuku znajdują się ogromne złoża ropy naftowej. Nie wydaje się, żeby grupa premiera Malikiego mogła przegrać wybory w sytuacji, kiedy dowodzi on elitarnymi jednostkami antyterrorystycznymi.
Amerykanie trzymają się na uboczu, lecz jednak z palcem na cynglu. Jako pierwsi głosowali pracownicy służb bezpieczeństwa, pacjenci w szpitalach, więźniowie i obywatele Iraku mieszkający w sąsiednich krajach. A więc głosowali ci, którzy mogli iść do urn w spokoju. W samym Iraku tak już nie jest. Można kraść urny, można zastraszać, zwłaszcza na wsi, ludzi idących do lokali wyborczych, można dokonywać bandyckich napadów, bo nie wszędzie personel pomocniczy wspomagany jest w razie potrzeby przez wojsko, można wreszcie kupować głosy. Sztuczki takie praktykowane są w większości Azji, dlaczego więc w Iraku miałoby być inaczej?
Wybory w Iraku nie zaprzątają uwagi mediów regionu. Poważny dziennik izraelski Haaretz pisze tylko, że Muktada al Sadr nawołuje do głosowania. Ma to być jego sposób na pozbycie się okupantów. Rozumowaniu al Sadra trudno odmówić logiki plemiennej: szyici to 60 proc. ludności Iraku. Słuchają mułłów i ajatollahów. Jeśli wygrają wybory, to usuną sunnitów, których wspiera armia USA. Interesujące, że o Muktadzie al Sadrze identycznie piszą zarówno Haaretz jak i irańska agencja IRNA. Z kolei chińska agencja Xinhua rozpoczyna swój serwis podając, że wybory zaczęły się od zamachu, w których zginęło 37 osób w Bagdadzie. My też – niestety – zaczęliśmy podobnie, zakładając, że tak będzie. I jak widać – tak jest. Ale lepsze krwawe wybory niż bezkrwawa, cicha, tajemnicza tyrania.