Amerykańska reforma ubezpieczeń zdrowotnych wisiała na cienkim włosku. Utknęła ustawa energetyczna. Czeka na uchwalenie regulacja banków. Republikańskiej opozycji udało się zablokować 80 proc. inicjatyw legislacyjnych rządu. Z ważnych ustaw przegłosowano tylko pożyczki z budżetu ratujące banki i koncerny samochodowe oraz pakiety stymulacji gospodarki. Gdyby Kongres ich nie uchwalił, Ameryka wpadłaby w Wielki Kryzys, jak w latach 30.; zadecydował więc raczej zbiorowy instynkt samozachowawczy.
New Deal
Lewicowi demokraci zarzucają Obamie brak silnego przywództwa – zamiast uderzyć pięścią w stół, zachowuje się jak profesor, który dzieli włos na czworo i niepotrzebnie usiłuje z republikanami współpracować. Według prawicy, Obama przesadził, zwiększając rolę państwa, czego przejawem ma być reforma ochrony zdrowia. Prezydent – ich zdaniem – przeliczył się, biorąc zwycięstwo wyborcze za mandat do nowego New Dealu, podczas gdy Amerykanie nie życzą sobie rozbudowy rządu. Neutralni komentatorzy wytykają mu, że zamiast skupić się na walce z recesją, wziął się za ambitne, długofalowe reformy. Obama jest, jaki jest, ale za jego polityką stały ważkie argumenty. Pojednawczą postawę tłumaczy potrzebą zyskania szerszego poparcia dla zmian, co leży w interesie samych demokratów. Współpraca z republikanami okazała się niemożliwa i ostatnio prezydent zmienia taktykę. Zarzut wprowadzania socjalizmu jest niepoważny – w negocjacjach na temat reformy Biały Dom i demokraci poszli na dalekie ustępstwa, rezygnując np. z państwowej ubezpieczalni (opcji publicznej).
W sprawach gospodarczych Obamę można raczej oskarżyć o faworyzowanie Wall Street. Taktyka szybkiego zainicjowania wielkich reform też ma uzasadnienie – najlepiej zrobić to w pierwszym roku prezydentury, zanim zacznie się kampania przed wyborami do Kongresu, jak obecnie.
Impas, w jakim znalazł się program Obamy, dowodzi głównie, jak trudno w USA o szybkie i głębokie zmiany. W Waszyngtonie mówi się o paraliżu systemu rządzenia, zdolnego do zasadniczych reform tylko w sytuacji poważnego kryzysu, jak Wielka Depresja z początku lat 30., burzliwe konflikty społeczne w latach 60. oraz wojny. Zdesperowani komentatorzy spoglądają z zazdrością na Chiny, gdzie nie ma wolności, ale buduje się szybkie koleje i rozwija zieloną gospodarkę. „Monopartyjna autokracja z pewnością ma wady, ale kiedy kieruje nią w miarę oświecona grupa ludzi, jak w Pekinie, może przynosić również wielkie korzyści” – napisał prowokacyjnie wpływowy publicysta dziennika „New York Times” Tom Friedman.
Amerykański model polityczny nastawiony jest na zachowanie równowagi, dopuszczając jedynie stopniowe, cząstkowe zmiany. Działa więc mechanizm superwiększości 60 głosów w Senacie – wymaganej, aby partia większościowa mogła uchwalić ustawę bez względu na obstrukcję parlamentarną (filibuster), czyli przeciąganie w nieskończoność debaty, by nie dopuścić do końcowego głosowania. Teoretycy konstytucji przypominają, że ojcowie-założyciele celowo wzmocnili Senat, aby pohamować żywioł nieprzemyślanych inicjatyw w bardziej plebejskiej Izbie Reprezentantów. Parlamentarny klincz jest potrzebny; zmiany mogą być, ale poparte przez zdecydowaną większość. Ale czy po 200 latach dawne reguły nadal mają sens?
Zmuszają one partię większościową do współpracy z opozycją przy ustawach i do zawierania kompromisów, choćby w imię potrzeby poszanowania praw mniejszości. Bywało tak nieraz w historii Kongresu. Dziś jednak nie ma ku temu warunków – postępująca polaryzacja polityczna coraz bardziej uniemożliwia porozumienie między demokratami a republikanami. O ile w przeszłości obie partie były niejednorodnymi koalicjami rozmaitych nurtów ideowych (w uproszczeniu: liberalnych i konserwatywnych), w ciągu ostatnich 20–30 lat doszło ich ideowej krystalizacji i homogenizacji. W Partii Demokratycznej pozostało sporo centrowych ustawodawców, ale uciekają oni z Kongresu w poczuciu, że nie ma tam dla nich miejsca, jak ostatnio senator Evan Bayh. Liberalni republikanie, kiedyś liczni na północy kraju, to gatunek wymierający – jedni przechodzą do demokratów, jak senator Arlen Specter, inni są sekowani przez ultrakonserwatywne kierownictwo GOP. Na Kapitolu legislatorzy z obu partii wymieniają grzeczności, ale coraz rzadziej spotykają się i rozmawiają ze sobą. Zbyt wiele ich różni.
Bariery nie do przekroczenia
To rozwarstwienie jest odbiciem znanego podziału Ameryki na czerwoną, czyli republikańsko-konserwatywną krainę Sary Palin, oraz niebieską, demokratyczno-liberalną i wielkomiejską. Ci, którzy krytycznie odnoszą się do obu partii, głosują na niezależnych. Ci ostatni wszakże nie mają większych szans – od narodzin Partii Republikańskiej w połowie XIX w. żadnej trzeciej partii ani niezależnemu kandydatowi nie udało się rozsadzić układu i wygrać wyborów. Dwupartyjny system nie pozwala na zmiany wskutek licznych reguł, jak choćby tej, że w debacie przed wyborami prezydenckimi mogą wziąć udział tylko kandydaci z poparciem minimum 15 proc. w sondażach. Ostatnim, który przeszedł przez to sito, był Ross Perot w 1992 r.; zdobył potem 19 proc. głosów wyborców, ale zero elektorskich. Głosy elektorskie to kolejny mechanizm utrwalający stan zastany.
Perot był multimilionerem, co przypomina, że aby w ogóle wystartować do wyborów bez poparcia głównej partii, trzeba dysponować bardzo grubym portfelem. Rola pieniędzy w amerykańskiej demokracji rośnie. Umocniła ją styczniowa decyzja konserwatywnego Sądu Najwyższego, który zniósł ograniczenia w finansowaniu kampanii wyborczych przez korporacje, wprowadzone po aferze Watergate i ostatnio w ustawie McCaina i Feingolda. Orzeczenie sądu faworyzuje republikanów – wielki biznes obstawia raczej ich – ale ułatwia też obronę wybieralnych stanowisk politykom urzędującym, wznosząc przed nowicjuszami bariery nie do przekroczenia.
Inny mechanizm utrwalający status quo to podział na okręgi wyborcze, gwarantujący wielu kongresmanom reelekcję, jeśli nie zrobią głupstwa. Doszło do tego za sprawą wytyczania okręgów tak, aby znalazł się w nich jednorodny elektorat, np. Afroamerykanie albo biali protestanccy fundamentaliści, którzy na pewno będą głosować na swoich. Ponieważ wymagało to granic okręgów wijących się jak salamandra, a pionierem nowatorskiej metody był w 1812 r. gubernator Massachusetts Elbridge Gerry, wynalazek nazwano: gerrymandering (od nazwiska nowatora i salamandrowania). Tego też nie sposób zmienić, bo niemal we wszystkich stanach granice okręgów wytyczają komisje złożone z urzędujących polityków.
Ogromna jest siła ideologii. To ona szczególnie blokuje zmiany zamierzone przez ekipę Obamy. Uczestnicy konserwatywnego ruchu Tea Party obawiają się, że oznaczają one kres Ameryki, jaką znali – kraju wolnych obywateli, którzy nie ufają rządowi w Waszyngtonie. Amerykanie czczą Thomasa Jeffersona, który mawiał, że rządu powinno być jak najmniej. Zasady libertariańskiego indywidualizmu uświęcono w konstytucji, zawierającej credo wolności od tyranii i przesądów, które stworzyło Amerykę – jedyny kraj zbudowany na fundamencie idei. Wiara w nią ma w USA charakter quasi-religijny i jest głównym spoiwem łączącym naród imigrantów bez wspólnych korzeni etnicznych. Dlatego większość Amerykanów wciąż jest przekonana, że ich model o niebo góruje nad europejskim „socjalizmem”. Jeżeli świat, jak twierdzą niektórzy, wchodzi w fazę postideologiczną, to Ameryka pozostała w tyle: ideologia ma się tam doskonale. I utrudnia zmiany, które wymagają czasem zakwestionowania dogmatów amerykańskiej wyjątkowości.
Bolesne rozwiązania
Jak tu się zatem dziwić Friedmanowi porównującemu Amerykę do Chin? Złośliwie można by przypomnieć inne byłe supermocarstwo, też mocno ideologiczne, które również usiłowano zreformować... Mówiąc poważnie, reformy w USA są możliwe, ale wymagają politycznej odwagi i rozmachu. Po szczycie zdrowotnym Obama wezwał swoich legislatorów do przeforsowania ustawy o reformie zwykłą większością głosów, w procedurze reconciliation, która pozwala uniknąć opozycyjnej blokady. Łączy się to jednak z wielkim ryzykiem, gdyż demokraci wzięliby na siebie całą odpowiedzialność za reformę, która nie jest obecnie popularna. Przed wyborami do Kongresu wielu uważa to za samobójstwo, chociaż inni mogą uznać, że lepsza taka reforma niż żadna. Niewykluczone też, że do śmielszych działań zmusi establishment wyzwanie ze strony niezależnych polityków. Prowadząc w 1992 r. krucjatę na rzecz redukcji deficytu, Perot zmobilizował główne stronnictwa do zajęcia się tym problemem na serio. Kongres ma dziś rekordowo niskie notowania i rośnie ferment przeciw urzędującym politykom, co sprzyja niezależnym. Przed wyborami w 2012 r. można oczekiwać utworzenia nowej, trzeciej partii.
Jedno jest pewne – głębokie zmiany są konieczne. Fiasko reformy zdrowotnej nie będzie oznaczać, że wszystko pozostanie tak, jak jest. Firmy ubezpieczeniowe podniosły już stawki o 30–40 proc. i jeśli obecne tendencje się utrzymają, liczba nieubezpieczonych Amerykanów wzrośnie za 10 lat do 66 mln, a dalsze miliony będą musiały przeznaczać na polisy jedną czwartą dochodów. A ponieważ większość mieszkańców USA jest ubezpieczana przez pracodawców, ci ostatni będą jeszcze bardziej tracić konkurencyjność na globalnym rynku. Chory system rujnuje ludzi i gospodarkę – alarmuje słynny inwestor giełdowy Warren Buffett – pogłębiając deficyt i dług publiczny. Wobec tego ostatniego problemu politycy też są bezradni, gdyż rozwiązania są bolesne, a oni boją się narazić wyborcom.
W ostatnim numerze „Foreign Affairs” brytyjski historyk Niall Ferguson ostrzegł, że rosnący dług Ameryki to bomba zegarowa. Aby wybuchła, wystarczy raport agencji ratingowej negatywnie oceniający wiarygodność amerykańskich obligacji skarbowych. Współczesne imperia – pisze autor – to skomplikowane systemy adaptacyjne, które mogą upaść nagle. Miejmy nadzieję, że amerykańscy politycy mają instynkt samozachowawczy.