Gdy jesienią 2001 r. Amerykanie szli w afgańskie góry, by dopaść Osamę ibn Ladena i sprzymierzonych z nim talibów, poza Afganistanem mało kto słyszał o czterdziestokilkulatku z Kandaharu, Hamidzie Karzaju. Za to już parę miesięcy później, po udanej ofensywie antytalibskiej, Karzaja z jego nieodłączną karakułową furażerką i kipiącą kolorami uzbecką peleryną narzuconą na ciemny, doskonale skrojony garnitur rozpoznawali widzowie telewizyjnych wiadomości na całym świecie. Choć na początku rządów jego faktyczna władza nie wykraczała poza rogatki Kabulu, w wielu zachodnich stolicach otwarto mu spory kredyt zaufania. Cieszył się wszak opinią polityka, któremu może się wreszcie powieść misja zjednoczenia i uspokojenia Afganistanu po dwóch dekadach wojen.
Jego czar przekroczył progi politycznych gabinetów. Włoscy krawcy zachwycali się oryginalnym stylem eleganta, widząc w nim inspirację przy szyciu kolekcji na następne sezony. Z rąk królowej Elżbiety II odebrał honorowe brytyjskie szlachectwo, ba, wymieniano go nawet jako całkiem poważnego faworyta do pokojowej Nagrody Nobla. Brylował na salonach Ameryki, Europy i Azji, wszędzie fetowany, z sukcesami zbierał datki na odbudowę zniszczonego kraju. Oczywiście nie wziął się znikąd, w Afganistanie anonimowy przybłęda nie miałby szans na objęcie nawet skrawka władzy w najlichszej wsi.
Pasztuńskie korzenie
Karzaj jest pasztuńskim arystokratą, przedstawicielem najliczniejszej afgańskiej grupy etnicznej tradycyjnie dominującej w życiu politycznym kraju. Pasztuńskie korzenie ma większość talibów, Pasztunami byli królowie i wodzowie, przy czym wielu z nich wywodziło się z półmilionowego plemienia Popalzajów, na czele którego stoi świetnie ustosunkowana rodzina Karzajów. Zaszczytną funkcję chana Popalzajów piastował m.in. ojciec Hamida, Abdul Ahad, w prostej linii potomek żyjącego w XVIII w. pierwszego króla Afganistanu i jednocześnie daleki kuzyn i powiernik ostatniego monarchy, obalonego w latach 70.
Podczas inwazji radzieckiej majętny rojalista Abdul Ahad Karzaj na wszelki wypadek opuścił ojczyznę. Córkę i czterech synów wysłał do Ameryki, gdzie zajęli się prowadzeniem sieci restauracji. Za to Hamid, czwarty z szóstki rodzeństwa, zainstalował się z ojcem w sąsiednim Pakistanie, by u jego boku poznawać arkana polityki. Zamiast bić się w pierwszym szeregu, organizował w nadgranicznym mieście Kweta wsparcie dla bojowników walczących z Armią Czerwoną. Został jednym z księgowych mudżahedinów, jedynym z tych licznych pośredników, z którymi kontaktowali się amerykańscy sponsorzy z CIA, oferujący pieniądze, zaopatrzenie i broń.
Po wojnie z ZSRR od zwycięskich mudżahedinów przyjął tekę wiceministra spraw zagranicznych. Ale szybko zrezygnował i wrócił do Pakistanu, zniechęcony konfliktami toczonymi przez dawnych zwycięzców. Rezygnacja Karzaja zbiegła się z narodzinami ruchu talibów. Pozostawał pod urokiem religijnych ortodoksów, dostrzegał w nich prawą siłę, która wreszcie zaprowadzi spokój w Afganistanie, i jak niegdyś mudżahedinom udzielał im hojnego wsparcia. Zmienił zdanie podczas triumfalnego pochodu talibów w 1996 r., kiedy w ekspresowym tempie podbijali kolejne prowincje, a wpływy w ruchu zyskiwali arabscy ekstremiści z Bliskiego Wschodu, m.in. ibn Laden.
Fundamentaliści bezskutecznie proponowali Karzajowi posadę afgańskiego przedstawiciela przy ONZ. Skądinąd mieli niezłe wyczucie, bo Karzaj wydaje się stworzony do służby dyplomatycznej. Jest zdolnym poliglotą, oprócz ojczystego paszto biegle posługuje się dari oraz hindi i urdu, które szlifował, studiując stosunki międzynarodowe w Indiach. Znakomicie mówi także po francusku i rzecz jasna po angielsku. W każdym z tych języków ma wiele do powiedzenia, potrafi być świetnym rozmówcą, często cytującym poezję, czarującym nienagannymi manierami, żartem i opanowaniem.
Ostateczny rozbrat z talibami wziął w 1999 r., gdy zamachowcy zastrzelili jego ojca po wieczornych modłach w kweckim meczecie. Na wieść o tragicznej śmierci starego chana, który nie chciał podporządkować swego ludu talibom, starszyzna Popalzajów wyniosła Hamida na następcę. Nowy wódz z miejsca pokazał charakter: na czele konduktu złożonego z 300 samochodów wyruszył z Pakistanu do Afganistanu, by pochować ojca w rodzinnym Kandaharze i po pogrzebie bezpiecznie wrócił do Kwety.
Osierocony przez politycznego przewodnika, przez dwa senne lata planował zemstę na zabójcach ojca, nakazaną pasztuńskim kodeksem honorowym, działał w pozostającej na uchodźstwie antytalibskiej opozycji. Bywał też w Stanach, gdzie z rodzeństwem rozwijał biznes restauracyjny. Znalazł też czas, by się wreszcie ożenić.
Jego karierę ożywiła dopiero amerykańska reakcja na zamachy z 11 września 2001 r. Podobno nowego prezydenta Afganistanu wymyślił pasztuński Brzeziński, czyli Zalmaj Chalizad, najbardziej wpływowy Afgańczyk w Stanach, w latach 80. i 90. analityk rządowego think tanku RAND i późniejszy ambasador USA w Kabulu, który jesienią 1999 r. namówił amerykański MSZ, by w pierwszym rozdaniu stanowisk po zwycięskiej wojnie z talibami poważniej brać pod uwagę elokwentnego chana.
Kandydat na prezydenta
Chętnych do rządzenia wyzwolonym Afganistanem było wielu, bo w roli prezydenta widzieli się rozmaici watażkowie, weterani wojny z ZSRR i walk z talibami, przekonani, że o przyszłej pozycji zdecyduje liczba ludzi pod bronią, karabinów i ręcznych wyrzutni rakiet. A jednak departament stanu nie bardzo miał w kim wybierać. Zachodnia koalicja mogła poprzeć jedynie wyważonego polityka, który będzie gotowy podporządkować się aliantom, a także zagwarantuje równowagę między zwaśnionymi wodzami i plemionami.
Szukano cieszącego się powszechnym szacunkiem, rozumiejącego Zachód, zdolnego do kompromisów, umiarkowanego, a zarazem przywiązanego do tradycji liberała, którego jednocześnie byliby w stanie tolerować bardziej postępowi talibowie i wszystkie afgańskie etnie – Pasztuni, Tadżycy, Turkmeni, Hazarowie i Uzbecy. Do tej skomplikowanej układanki najlepiej pasował Hamid Karzaj, dawny mecenas i przyjaciel talibów, praprawnuk otaczanego czcią króla.
Nie czekając na rozstrzygnięcie Amerykanów, Karzaj po pierwszych nalotach przedarł się pieszo przez góry do Afganistanu. Podjudzał ziomków przeciw talibom, cudem uchodząc z życiem z przygotowanej na niego zasadzki (później przeżyje jeszcze kilka zamachów), z własnym oddziałem przepuścił udany szturm na Kandahar. Po wojnie otrzymał nieoczekiwane i ważne poparcie dowództwa tzw. Sojuszu Północnego, oddziałów, które jako jedyne nigdy nie złożyły broni przed talibami. Na zwołanym w Bonn afgańskim okrągłym stole szefowie Sojuszu – w tym dr Abdullah Abdullah, główny rywal Karzaja w tegorocznych wyborach prezydenckich – nominowali Pasztuna na tymczasowego premiera. Karzaj się odwdzięczył, biorąc do rządu przedstawicieli Sojuszu, w tym samego Abdullaha, który stanął na czele afgańskiej dyplomacji.
W 2002 r. Karzaj doczekał się prezydentury. Dostał ją od rady starszych wszystkich afgańskich plemion, która w zburzonym Kabulu obradowała w wielkim namiocie przywiezionym z Monachium, a zwykle używanym przy Oktoberfestach. Zgromadzenie uświetnił były król, sędziwy Mohammed Zahir Szah, sprowadzony z 30-letniego wygnania we Włoszech.
Karzaj jeszcze dwukrotnie wygrywał wybory prezydenckie – w 2004 i 2009 r., obie elekcje nie spełniły demokratycznych standardów. Trudno oszacować, ile oddano na niego głosów, bo spisy wyborców są nieaktualne, liczenie głosów, zwłaszcza w oddalonych miejscowościach, gdzie urny z kartami transportowane są często na grzbietach osłów, odbywa się poza wszelką kontrolą. Na listach głosujących znajdują się martwe dusze, a żywi wykorzystują urzędniczy galimatias i głosują kilkakrotnie. W tym roku do wyborczych przewin doszły jeszcze ewidentne fałszerstwa, których dopuścili się urzędnicy, chcący zapewnić ponowny wybór urzędującemu prezydentowi, gwarantowi ich posad i przywilejów.
Potrzeba gruntownej reformy
Karzaj wygrywał wybory, a z biegiem lat sytuacja w Afganistanie supłała się coraz bardziej. Miesiąc miodowy dobiegł końca już w 2003 r. wraz z amerykańską inwazją na Irak, kiedy George Bush zbyt optymistycznie uznał, że rozprawa z talibami jest już tylko kwestią czasu i skoncentrował się na obalaniu reżimu Saddama Husajna. Okazało się jednak, że talibowie rychło odzyskali wigor i na nowo zaczęli siać zamęt w Afganistanie. Bez alianckiego wsparcia Karzaj był bezradny wobec odradzającej się potęgi talibów, tym bardziej że afgańska armia powstająca w bólach jest wciąż zbyt mała, słaba, nadal wymaga intensywnych szkoleń.
Choć znów wygrał wybory, jego poparcie słabnie. Za granicą pozuje na liberała, ale w kraju musi przypodobać się konserwatystom, podpisał m.in. kodeks rodzinny, nakazujący kobietom posłuszeństwo wobec mężów. Jednocześnie rodacy oskarżają go – a w Afganistanie to zarzut najcięższego kalibru – że popada w postępujące uzależnienie od zachodnich aliantów.
Co mógł i powinien zrobić Karzaj w ciągu pierwszych lat rządów, to zahamować korupcję i ograniczyć produkcję narkotyków. Sprzedajni urzędnicy i pieniądze płynące z handlu opium to dwa główne źródła siły talibów.
Coraz dobitniej zwraca na to uwagę Barack Obama. Zniecierpliwiona, głodna sukcesu w Afganistanie ekipa Obamy wytyka Karzajowi, że nie chcąc narazić się żadnej afgańskiej frakcji, idzie na zbyt daleko posunięte kompromisy, nie tylko nie ściga podejrzanych o zbrodnie wojenne, ale jeszcze zaprasza ich do rządu. I nie potrafi sobie poradzić z własnym bratem, wpływowym w południowym Afganistanie, który jest od lat podejrzewany o szmugiel opium.
Listę pilnych wyzwań stojących przed prezydentem sporządził dziennik „New York Times”. I tak: do rządu należy wciągnąć wpływowych opozycjonistów. Trzeba zmienić tych gubernatorów, którzy zamiast brać się za odbudowę, dbają o napełnianie swoich portfeli. Nieudolnie walczące z korupcją MSW nadaje się już tylko do gruntownej reformy, podobnie resorty rolnictwa i energii. Wreszcie Karzaj musi lepiej dogadywać się z Amerykanami, tym bardziej że powodzenie Karzaja to powodzenie prezydenta USA i ważne punkty u amerykańskich wyborców.
Prezydent apeluje do zachodnich krytyków o zrozumienie afgańskiej specyfiki. Sprzeciwił się forsowanemu przez Obamę opryskiwaniu pól zabójczymi dla maków chemikaliami, bo to mogłoby doprowadzić do buntu chłopów żyjących niemal wyłącznie z uprawy maku. Odgryza się Waszyngtonowi, najczęściej korzystając z argumentów podsuwanych przez samych Amerykanów, którzy w pościgu za talibami bombardują domy niewinnych cywili. Chcą nie chcąc, Amerykanie są skazani na współpracę z Karzajem. Na afgańskiej scenie politycznej nie widać przywódcy większego formatu, a nawet gdyby się taki ujawnił, do 2014 r. nie będzie okazji, by mógł w Afganistanie przejąć władzę.