Po pokonaniu Emmy Navarro Iga Świątek po trzech latach znów awansowała do półfinału Australian Open. Wynik podobny do poprzednich spotkań – 2:0 (w setach 6:1, 6:2). Ale emocji, szczególnie w drugiej partii, było znacznie więcej.
Rywalką Polki w meczu o finał będzie Madison Keys, która pokonała Elinę Switolinę w trzech setach. O drugie miejsce w ostatecznej rozgrywce powalczą Aryna Sabalenka i Paula Badosa.
Iga frunie
Pierwszy set rozgrywanego o nieludzkiej dla Europejczyka porze (początek przed 4 nad ranem polskiego czasu) zaczął się bajecznie dla Igi: od przełamania serwisu Amerykanki. A potem było jeszcze lepiej. W rezultacie nasza mistrzyni straciła tylko jednego gema. Navarro miała w nogach ponad pięć godzin więcej biegania po korcie w ciężkich pojedynkach, m.in. z Ons Jabeur i Darią Kasatkiną. Być może dlatego na początku sprawiała wrażenie usztywnionej. Returny Świątek, jej bekhendy po linii i topspinowe forhendy robiły piorunujące wrażenie. Amerykanka była tylko raz lepsza przy swoim serwisie.
Drugi set był znacznie bardziej wyrównany. Gemy się wydłużyły. Polka dość często nie trafiała pierwszym podaniem, przydarzały się jej także niewymuszone błędy. Nie pomagały podmuchy wiatru, a Amerykanka nie dawała za wygraną. W szóstym gemie, po zagraniu skrótem przez Navarro, piłka odbiła się dwukrotnie od nawierzchni kortu przed jej odbiciem przez Świątek. Polka najprawdopodobniej tego nie zauważyła. Gorzej, że nie zareagowała też sędzia, chociaż była bardzo blisko akcji. Incydent na pewno nie miał wpływu na końcowy wynik, ale i tak nie powinien się zdarzyć. Tak czy owak, od tego momentu Amerykanka przegrała już wszystkie gemy.
Przez dotychczasowe rundy Iga Świątek niemal przefrunęła. Wpadała na chwilę na kort, robiła swoje i znikała. Straciła 14 gemów, w tym siedem na samym początku, gdy po drugiej stronie siatki stała Katerina Siniakowa. Cieszyły przygniatające zwycięstwa i ich styl. Polka może się śnić rywalkom, które po swojej stronie zapisywały jeden lub najwyżej dwa gemy.
Drabinka marzeń
To jedna strona medalu. Druga jest taka, że dotychczas była to drabinka marzeń. Wystarczy spojrzeć na rankingowe pozycje przeciwniczek: Siniakowa – 50., Rebecca Sramkowa – 49., Emma Raducanu – 61. i wreszcie tzw. szczęśliwa przegrana kwalifikacji – Eva Lys – 128. Na tym tle Emma Navarro, rozstawiona z numerem ósmym, mogła być pierwszą naprawdę poważną przeszkodą w coraz krótszej już drodze do wielkiego finału. I częściowo tak rzeczywiście było.
Warto zauważyć, że inne wyniki układały się po myśli polskich kibiców. Kamień z serca spadł, gdy Madison Keys pokonała Jelenę Rybakinę, która mogła stanąć naprzeciwko Świątek w półfinale. Keys w teorii wydaje się łatwiejszą przeciwniczką.
Pierwszy turniej wielkoszlemowy w tym sezonie to jednak nie tylko występ podopiecznej Wima Fisstette’a. Przed rozpoczęciem turnieju w Melbourne nasze nadzieje związane były również z innymi zawodniczkami i zawodnikami.
Australian Open rozpoczęła może nie ława, ale całkiem spora grupka naszych reprezentantów. Tymczasem Maja Chwalińska, Magda Linette i Kamil Majchrzak przepadli na samym początku. Ubiegłoroczny ćwierćfinalista Hubert Hurkacz znów stracił sporo punktów, bo stać go było tylko na jedno zwycięstwo. To przykre, bo wydawało się, że z nowymi opiekunami wstąpił znowu na ścieżkę wzrostu. Nie zawiodła Magda Fręch, która dotarła do trzeciej rundy (w ubiegłym roku była niespodziewanie w czwartej). Tym razem nie poprawił nastrojów Jan Zieliński, który szybko odpadł w deblu i mikście.
Na razie możemy się cieszyć ze świetnych występów Igi Świątek. W ubiegłym roku dotarła przecież „tylko” do trzeciej rundy. Tym samym odrobi część strat do obecnej liderki rankingu WTA – Aryny Sabalenki, która broni przecież tytułu i pełnej puli punktów.