Odszedł Lucjan Brychczy. Miał 90 lat. Gdybym miał go porównać do dzisiejszych piłkarzy, pierwszym skojarzeniem jest Piotr Zieliński. Niewysoki, ale wielki spryciarz. Umiał zakręcić przeciwnikami na boisku, wypuścić w uliczkę (tak się kiedyś mówiło) kolegę z drużyny. No i strzelał mnóstwo goli (tym akurat różnił się od pomocnika Interu Mediolan). 182 trafienia. W historii polskiej ligi tylko Ernest Pohl miał ich kilka więcej (186).
Pierwszy raz widziałem „Kiciego” w 1963
O takich jak on mówi się, że nie trafili w swój czas. Co z tego, że w najlepszych latach mógł mieć miejsce w madryckim Realu czy AC Milan. To nie były czasy Zielińskiego (jeśli trzymać się tego przykładu), który wyfrunął do Włoch jako 17-latek. W latach 60. przeszkodą nie był tylko jego wojskowy status. Przez 15 lat kadrowych występów Polacy niczego nie osiągnęli poza występem w eliminacjach Igrzysk Olimpijskich w Rzymie.
Pierwszy raz na żywo widziałem „Kiciego” w 1963 r. na stadionie Pogoni w Szczecinie. To właśnie Lucjan Brychczy wyprowadzał naszą drużynę na spotkanie z Norwegią. Polska wygrała 9:0 i do 2009 r. to było najwyższe zwycięstwo reprezentacji. Kapitan gola nie strzelił, ale przy nim zadebiutowali wówczas Włodzimierz Lubański i Zygfryd Szołtysik.
Przez swoją futbolową długowieczność Lucjan Brychczy łączył piłkarskie pokolenia. Ciągle w narodzie żywa jest pamięć o wiktorii na Stadionie Śląskim w 1957 r. Polacy pokonali Związek Radziecki 2:1. Od Lwa Jaszyna dwa razy lepszy okazał się Gerard Cieślik, a podawał mu właśnie Brychczy. W Legii przez kilka sezonów jego kolegą był Ernest Pohl, ale i kilkanaście lat młodszy Kazimierz Deyna.
Długi związek z Legią
W tym smutnym dniu najwięcej mówi się właśnie o związku Lucjana Brychczego z klubem z Łazienkowskiej, który trwał bez przerwy przez 70 lat. To naprawdę niezwykła historia. Zresztą gdy obiecujący 20-latek ze Śląska dostał powołanie do służby wojskowej w CWKS (czyli dzisiejszej Legii), wydawało się, że wzorem wielu innych, w tym właśnie Ernesta Pohla, będzie się starał wrócić w swoje strony. Dzisiaj nie wiadomo, jakie argumenty przekonały młodego wówczas Lucjana do pozostania w Warszawie, która została jego miastem na zawsze.
W drugiej połowie lat 60. był już sporo po trzydziestce i na poważnie myślał o zdjęciu na stałe piłkarskich butów. Ale wtedy trenerem Legii został Czech Jaroslav Vejvoda i… uświadomił swojemu najbardziej doświadczonemu graczowi, że może jeszcze kilka sezonów być lepszy od młodziaków. I rzeczywiście. Vejvody już w klubie nie było, gdy Legia z Brychczym w składzie dotarła do półfinału ówczesnej Ligi Mistrzów, czyli Pucharu Mistrzów Krajowych. Po drodze było kilka mistrzostw i pucharów Polski, a indywidualnie trzy tytuły czołowego snajpera.
Zmieniali się trenerzy, zmieniali się właściciele, zmienił się nawet ustrój, a Lucjan Brychczy zawsze był potrzebny w klubie przy Łazienkowskiej. Kilka razy był pierwszym trenerem, wielokrotnie asystentem, a w 2014 r. został honorowym prezesem. Jeszcze całkiem niedawno miał swoje miejsce na ławce Legii. Spotykały go też kolejne awanse oficerskie i inne honory.
Ale chyba najważniejsza była dla niego pamięć kibiców.