Ale najpierw o samej Idze: takiej „żelaznej lady” nie było na kortach od dawna. W tym roku eksplodowała niczym supernowa. Jej seria zwycięstw – pięć wygranych turniejów z rzędu, w tym trzy rangi WTA 1000, jeśli chodzi o wyznaczającą poziom trudności obsadę znajdujących się właściwie na równi z wielkoszlemowymi – jest niebywała. Poprzednio notowały ją legendy: siostry Venus i Serena Williams, Monica Seles, Justine Henin.
Przez pierwsze dwie rundy trwającego wciąż turnieju French Open przeszła na pełnym gazie, wywołując u rywalek bezradność – najbardziej frustrujące uczucie dla zawodowego sportowca. W chwili oddawania do druku tego numeru POLITYKI była mniej więcej na półmetku drogi do finału, nie sprawiając wrażenia, by rola faworytki jej ciążyła. Jej wygrane przyjmowane są jako oczywistość. Przegrane, które wcześniej czy później muszą się zdarzyć, będą traktowane jako wypadek przy pracy.
W wieku 21 lat Iga Świątek znalazła się na szczycie najbardziej prestiżowego sportu indywidualnego na świecie. Rozpalającego wyobraźnię z uwagi na globalne zainteresowanie i idące w ślad za sukcesami milionowe premie. Ale także niezwykle wymagającego, bo droga do sukcesu jest tu długa, kosztowna oraz mozolna – naznaczona tułaczką po trzeciorzędnych turniejach, gdzie trzeba ciułać rankingowe punkty, wyznaczające miejsce zawodnika w hierarchii. To jest ciągłe życie na walizkach w do bólu darwinowskiej sportowej rzeczywistości, a jedyna droga na skróty dla aspirantów wiedzie poprzez zaproszenia, „dzikie karty”, rozdawane przez organizatorów turniejów. Wedle uważania, najczęściej młodym, zdolnym rodakom.
Powód do dumy
Świątek miała tu pod górkę. Jako obywatelka kraju będącego, praktycznie rzecz biorąc, tenisową (i turniejową) pustynią skazana była na tułaczkę.