Grzegorz Wasowski: – Telewizja publiczna niespecjalnie przejęła się niedawną 50 rocznicą powstania Kabaretu Starszych Panów. Trochę miejsca poświęciliśmy (z Wojciechem Mannem) temu wydarzeniu na kanale Kultura, ale poza tym cisza. Żadnych wspomnień, powtórek. Telewizja nie zawdzięcza naszym ojcom po prostu nic.
Kot Przybora: – O TVP napisano już i powiedziano tyle złego, że mimo szczerych chęci trudno coś jeszcze dodać. Ja tylko wyobrażam sobie, jak zachowałaby się stacja telewizyjna w Anglii lub w USA, kiedy nadeszłaby 50 rocznica ich własnego, historycznego programu. W każdym razie w rankingu piosenek kabaretowych w Internecie na pierwszym miejscu znalazły się „Tanie dranie”.
G.W.: Nie miałem pojęcia, bo nie poruszam się po tym medium. Trochę mnie dziwi taki wybór, bo przecież ta piosenka to był po prostu żart. Wolę raczej „Już kąpiesz się nie dla mnie” czy „Addio pomidory!” („Minął sierpień, minął wrzesień. Znów październik i ta jesień, rozpostarła melancholii mglisty woal. Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków, lecz jednego jedynego jest mi żal. Addio pomiodory. Addio ulubione”). Ale najbardziej chyba lubię te rzadziej grywane piosenki: „Do ciebie szłam”, „Jesienna dziewczyna”, „Nie odchodź”, „O, Kutno” (ta jest akurat z Divertimenta).
K.P.: „Pomidory”, oczywiście. „Kutno”, wspaniałe. Ostatnio Grzegorz Turnau zrobił „Kutno” w takiej aranżacji, jakby na nowo oszlifował diament. Akurat teraz za najpiękniejszy utwór naszych ojców (w dużym stopniu zależy to od aktualnego nastroju) uważam „Dla ciebie jestem sobą”. Chyba trafia mnie w jakieś czułe miejsce – jest w nim tyle finezji, ciepła, prawdy.
Liryka, tkliwa dynamika
G.W.: Nie tylko ciebie ten utwór trafia. Nasi ojcowie mieli znakomite wyczucie liryki, ale i znajomość ludzkiej duszy od podszewki. Ich twórczość, od momentu kiedy tylko dorosłem na tyle, że potrafiłem ją pojąć, stała się dla mnie wyjątkowa.
K.P.: A ja musiałem trochę do tego dorosnąć. To znaczy zawsze bardzo mi się podobało wszystko, co ojcowie robili, razem czy oddzielnie, ale kiedy dorastałem, moje wielkie młodzieńcze fascynacje skupiały się na Tomaszu Mannie, Bachu i Beatlesach. No i dopiero kiedy dorosłem, dotarło do mnie w pełni, jakimi, co tu dużo mówić, geniuszami byli obydwaj.
G.W.: Oni wzajemnie się inspirowali, bez siebie by nie zaistnieli w aż tak genialny sposób. Z tego wszystkiego wynika, że musieli się spotkać na twórczej drodze, no a przedtem w życiu. Tata zawsze czekał z komponowaniem na wuja, bo tak nazywałem Pana B. Wyjątkiem jest piosenka „Do ciebie szłam”, do której tata najpierw napisał nuty. Często jednak ze względu na muzykę taty wujo dokonywał drobnych zmian w tekstach. Chodziło o zachowanie idealnej harmonii między słowami a muzyką.
Nawiasem mówiąc, wygląda na to, że ja odziedziczyłem geny twojego taty, a ty mojego. Ty śpiewasz i gwiżdżesz, ja piszę teksty. Trochę się to poplątało.
K.P.: Trochę tak. Geny to nie wszystko, liczy się także środowisko, a ja przez wiele lat musiałem obywać się bez towarzystwa taty. Rodzice rozwiedli się, kiedy byłem mały. Ojciec niespecjalnie interesował się dziećmi, po prostu niezanadto obchodził go tego rodzaju kontakt. Kiedy dorosłem, wyjechałem, tułałem się po świecie. Mój związek z ojcem odżył, dopiero wtedy nawiązaliśmy prawdziwą przyjaźń, kiedy po zagranicznych wojażach, w początkach lat 90., wróciłem do Polski. Lata rozłąki odbiliśmy sobie z nawiązką. Dużo wówczas ze sobą rozmawialiśmy, ale to raczej on mówił. Ja z natury jestem osobą dość milczącą. Ojciec lubił żartować z tej cechy mojego charakteru. Gdy ktoś sprzedawał mu jakiś sekret w moim towarzystwie, zwracał się wówczas w moją stronę, kładł palec na ustach i mówił rozbawionym tonem: „Tylko żebyś nie wypaplał”.
To mój przyjaciel, a to mój przyjaciel
G.W.: Oni we dwóch też nie gadali ze sobą za dużo, a zwłaszcza towarzysko. Rozprawiali głównie o sprawach zawodowych, chociaż zdaje się, że byli przyjaciółmi.
K.P.: Byli na sto procent.
G.W.: Ty odziedziczyłeś gen przyjaźni. Od dzieciństwa przyjaźnisz się z Iwkiem Zaniewskim, będzie już ponad czterdzieści lat. Ja też może taki gen posiadam, ale nie aż tak przyjazny. Przyjaźń to dla mnie jedno z tych słów, którymi obdzielam bardzo ostrożnie. A poza tym nie wyraża się ona słowami tylko czynami i nie jest też funkcją dożywotnią. Żebym o kimś pomyślał jako o swoim przyjacielu, Bóg wie, co musiałoby się zdarzyć. Do tej pory zdarzyło się dwa razy. Pewnie za wysoko stawiam poprzeczkę, jestem nieufny. Jak słyszę, że dziś każdy jest przyjacielem każdego... No, może o tobie mógłbym powiedzieć, że się przyjaźnimy, tyle tylko, że tak rzadko się widujemy.
K.P.: No właśnie.
G.W.: Ostatnio, jak się u ciebie spotkaliśmy, było jak w domu.
K.P.: Bo nasza przyjaźń bierze się z kręgu domowego, chociaż nie jesteśmy krewnymi, jesteśmy rodzinnie powiązani. Z twoją mamą, Marią Wasowską, spotykam się częściej niż z tobą.
G.W.: I chyba częściej, niż ja się z nią spotykam. Gdyby jednak padło hasło, że jutro wszyscy mamy się spotkać w Toruniu, to z pewnością byśmy się stawili.
K.P.: Ale dlaczego akurat w Toruniu?
G.W.: Bo o Kutnie już było. Myślę, że mój tata miał w sobie więcej goryczy i dystansu do życia niż twój. Odziedziczyłem tę cechę, w moim przypadku spotęgowaną w porównaniu z jego charakterem, w postaci między innymi abstrakcyjno-wisielczego poczucia humoru. Wujo był zdecydowanie większym od taty optymistą.
Klinek na spleenek
K.P.: Tonacja Jerzego była, jeśli szukać porównań muzycznych, bardziej w mol niż w dur. Jego muzyka nie była jednak dołująca, choć wesołych kawałków obaj w ogóle nie pisali. Ich utwory były zwiewne, swobodne, bardziej liryczno-nostalgiczne niż radosne. Fajnym przykładem stanu psychicznego, predestynującego do pisania takich piosenek, jest na przykład „Herbatka” („Z rozkoszy tego świata, ilości niepomiernej, zostanie nam po latach, herbaty szklanka wiernej. I nieraz się w piernatach pomyśli w porze nocnej; Ha, trudno, lecz herbata, Herbaty szklanka mocnej”).
Jeśli chodzi o mnie, zaprzeczam i dementuję optymizm. Nie odziedziczyłem ani grama. Przyznaję natomiast, że mój tata do późnego wieku był optymistą.
G.W.: Moim zdaniem wujo bardziej się wyłączał, zatapiał w te swoje poetyckie krainy, raczej stosował terapię ucieczkową, niż cieszył się swoją obecnością na tym świecie.
K.P.: Nie, moim zdaniem, to była jednak pogoda ducha. A może godzenie się z rzeczywistością? W każdym razie z pewnością uważał, że piosenka „pomoże na wiele, na co dzień i na niedzielę”, bo „Piosenka jest dobra na wszystko” („Piosenka to jest klinek na spleenek, na brzydki bliźniego uczynek, na braczek rzucony na rynek, na taki jakiś nie taki ten byt”).
Nadszedł jednak taki moment, że i on się poddał. Na szczęście stało się to dość późno w życiu. Pierwszym takim przełomowym momentem było odejście Jerzego. Nie cierpiał potem czwórek (Jerzy Wasowski zmarł w 1984 r., Jeremi Przybora w 2004 r. – przyp. red). Coś nieodwołalnie się wtedy w jego życiu skończyło, kogoś nieodwołalnie zabrakło. Tata nie był typem niewzruszonego filozofa, kompletnie niezależnego w swoich stanach ducha od dramatycznych wydarzeń życiowych czy też trudnych sytuacji.
G.W.: Ich wspólne programy, potem już tylko twórczość wuja, niezależnie jednak od skrzeczącej dokoła rzeczywistości, były niewątpliwie życzliwe dla świata. Nawet melancholia była tam pogodna. Stworzyli sobie w socjalistycznej rzeczywistości zaułek wolności, niszę duchowej niezależności. Pojawiał się tam, kto chciał – podupadłe hrabiny, lekko podejrzani dżentelmeni, faceci rozczarowujący kobiety i kobiety z tego powodu zgorzkniałe, ale wpadali także osobnicy i osobniczki, czekający na miłość, gotowi ofiarować uczucie i dołożyć do tego, nie licząc się z kosztami, jak w piosence „Kaziu, zakochaj się” („No, a ja, Czyżbym ja była taka zła? I wdzięk mam i własny dach – Domek cały w bzach. Do twarzy mi marzyć przed domkiem w bzie. Kaziu! Ty kochasz mnie”). Były to zjawy przychodzące nie wiadomo skąd i znikające nie wiadomo gdzie.
Dranie tanie i nietanie
K.P.: A oni obaj, jakby czekali na tych ludzi, zawsze, niezależnie od stopnia sfiksowania osobnika, gotowi ich przyjąć, zaakceptować, pokazać z jak najlepszej strony, ale bez przesady, bez udawania lepszości, bez poprawiania im charakterów. Dokonywali jednak selekcji postaci, bo drań tani niesłychanie różnił się istotnie od tego prawdziwego drania, którego po prostu nie wpuściliby za próg.
G.W.: Nawet jeśli pojawiał się szuja, to w każdym razie nie był mordercą ani rabusiem czy wyrafinowanym oszustem. Przy całej swojej tolerancji nie wyrażali zgody na podłość i zło. W swoją twórczość wpisywali postaci negatywne jak ze starych kreskówek, a nie z horrorów czy też czarnych kryminałów. Byli tolerancyjni, ale do pewnego określonego moralnie poziomu.
K.P.: A ty jesteś tolerancyjny? Masz to po nich?
G.W.: Szczerze mówiąc, nie mam zapotrzebowania na ten towar w nadmiarze. Jak ktoś mnie zawiedzie, nie jestem skłonny do wybaczania. Nie lubię też z każdym się bratać. Zwłaszcza w trybie natychmiastowym. Mówiąc krótko: trzeba sobie u mnie na to zasłużyć, bo jak już wspomniałem, nieufny jestem. Z tobą jest chyba lepiej pod tym względem?
K.P.: Jest wiele zachowań czy zjawisk, które mnie straszliwie wkurzają – nie potrafię się przed tym obronić. Jednak wychodzę z założenia, że nie wszystko mnie musi obchodzić – na tym polega część mojej tolerancji wobec świata. Mam też w sobie, i to chyba po ojcu, zgodę na ludzką niedoskonałość. Każdemu z nas w końcu przytrafiają się mniejsze i większe wpadki, choć fajniej jest, jak okazują się mniejsze.
G.W.: Wiesz, czasami odczuwam wyrzuty sumienia, że zabierałem mojemu ojcu zbyt wiele czasu, zanadto absorbowałem go swoją osobą, za wiele wymagałem jako dziecko, nastolatek, a potem nawet jako dorosły facet.
K.P.: W to wątpię. Inaczej niż mój tata ze mną, Jerzy lubił się z tobą bawić, przebywać z tobą. Pamiętam, że kleił ci nawet zabawki i bardzo go to zajmowało.
G.W.: Ale może mógłby w tym czasie robić sensowniejsze rzeczy?
K.P.: Co jest sensowniejszego od poświęcania czasu własnemu synowi?
G.W.: Był kochany na wszystkie rany, ale i bez ran. Zawsze stawał po mojej stronie. Do dziś jednak pamiętam, że kiedyś, gdy zachowałem się niewłaściwie przy stole, powiedział mi, żebym wstał i wyszedł.
K.P.: Wyobrażam sobie, jak cię to musiało zaboleć. Taka stanowcza reakcja stanowiła wielki kontrast z tym, jaki był zazwyczaj ciepły i serdeczny.
G.W.: Wstałem wtedy od stołu i w ogóle zniknąłem z powierzchni ziemi, tak się wstydziłem nie tyle mojego wybryku, ile przede wszystkim faktu, że musiał mnie skarcić. To może zabrzmi śmiesznie, ale do dziś mi strasznie taty brakuje, we wszystkim. Czasem nawet to moje pisanie wydaje mi się bez sensu, bo już nie ma tego, kto był autorytetem i jedynym istotnym recenzentem tego, co robię.
Ojcowie i celebryci
K.P.: Szkoda też, że Jerzy nie doczekał czasów wolności. Jeremi bardzo się nią cieszył. Po moim powrocie z zagranicy utarł się obyczaj, że we dwóch chodziliśmy w każdy weekend do restauracji. Strasznie to lubił. Czerpał wielką satysfakcję z faktu, że Warszawa staje się normalnym miastem, a Polska zwyczajnym krajem. Można było wyjść z domu i wybrać lokal, a nie tylko wybierać, co miało jakiś wymiar symboliczny, między barem mlecznym albo mordownią. Tamten ówczesny klimat dobrze oddaje utwór „Na całej połaci śnieg” („Śnieg, śnieg... Na pociąg do Jasła, Na wzmiankę, że zgasła, Na napis »brak masła«”, Na starte dwa hasła, Na flaszki od wódki, Na tego skutki”).
Bywał jednak w tych nowych czasach rozczarowany życiem politycznym, skrajnymi zachowaniami polityków różnych opcji, wszechobecnym kłamstwem. Przeszkadzało mu też chamstwo, które w socjalizmie uważał za zadekretowane instytucjonalnie, a potem nagle wyszło na jaw, że ono nadal nam towarzyszy, że nie znikło wraz z poprzednim systemem, a stało się nagminną polską cechą.
G.W.: Wedle dzisiejszej terminologii byliśmy synami telewizyjnych celebrytów z czasów socjalizmu, tylko że kiedy oni występowali (1958–1966 r. – przyp. red), mało było jeszcze telewizorów. Pierwsze odcinki kabaretów w ogóle nie były przez telewizję rejestrowane. W domu nagrywaliśmy je na magnetofon, przytykając mikrofon do telewizora.
Starsi Panowie, oczywiście jak na tamtejsze czasy, byli gwiazdami. Nie wiem, jak ty, ale ja nic z tego nie miałem. Tylko chemiczka mówiła do mnie: „Ty kretynie, syn takiego ojca i co? I nic”.
K.P.: Tak jak i ty nie miałem żadnych ulg. Tak samo jak wszyscy w owych czasach marzyłem, żeby mieć dżinsy, a jak w końcu je dostałem, to okazały się za duże.
Nasi ojcowie byli gwiazdami najwyższego formatu, zasłużenie zresztą. W tę ich twórczość można się wgryzać po wielekroć i za każdym razem całkiem co innego się odnajduje, inne znaczenia, inne klimaty, inne podteksty. Ja mówię to absolutnie obiektywnie.
G.W.: A ja się z tobą zgadzam. Też obiektywnie.
wysłuchała Krystyna Lubelska