Jedną z pierwszych decyzji Donalda Trumpa było ogłoszenie dekretem, że istnieją tylko dwie płcie – rzecz, która z jakiegoś powodu spędza sen z oczu prawicowemu komentariatowi. Rzecz jest dużo bardziej skomplikowana: „Gdy mówimy o »kryteriach biologicznych«, możemy mieć na myśli hormony, chromosomy, gen SRY, a także fenotyp, czyli budowę narządów” – tłumaczył na swoim blogu felietonista „Polityki” (i nauczyciel chemii) Wojciech Orliński. Tymczasem trumpiści poszli jeszcze dalej – zdefiniowali płeć wedle zdolności do produkcji komórek rozrodczych małych lub dużych... „w momencie zapłodnienia”.
Czemu służy to dokuczanie osobom niebinarnym i interpłciowym? Ta walka z „ideologią gender” ma dwa cele – instalację „narodowego konserwatyzmu” jako dominującej ideologii i odwracanie uwagi od innych dekretów związanych ze zdrowiem, np. wycofania wprowadzonego przez Bidena ograniczenia cen leków, takich jak insulina. Nadchodzą ciężkie czasy.
Tata, mama i szaliczek
„Niezależnie od tej całej chemii istnieją kulturowe schematy, że na przykład jeden nosi krawat, a druga sukienkę” – wyjaśnia Orliński różnicę między płcią biologiczną (sex) i kulturową (gender). Doskonałą ilustracją jest książka „Po męstwie” Wojciecha Śmiei, która śledzi ewolucje (i rewolucje) polskiej męskości.
Konserwatywna fikcja podziału na rzeczy męskie i żeńskie wciąż trzyma się dobrze mimo wysyłania „dziewczyn na politechniki” i przypominania, że „chłopaki też płaczą”.