Kara śmierci z odroczeniem
Sprawa Trynkiewicza: bestie i kontrowersje. Ze skutkami tej psychozy mierzymy się do dziś
Wychuchany jedynak, rozpieszczony przez rodziców i babcię, która obrębiała jego pieluszki kordonkiem i wyszywała monogramy na pościeli, ręcznikach i zasłonach. Tak Mariusza Trynkiewicza opisała Joanna Podgórska, dziennikarka Polityki w książce pt. „Prokurator. Kobieta, która się nie bała” – o Małgorzacie Ronc. To ona prowadziła śledztwo dotyczące zabójstw czterech chłopców w Piotrkowie Trybunalskim w 1988 r. Najpierw w lesie znaleziono nadpalone ciała trzech chłopców w wieku 11–13 lat. Owinięte były w ręczniki z monogramem „T”, które doprowadziły wprost do Trynkiewicza. Potem on sam wskazał jeszcze, gdzie jest czwarte ciało. Chłopca, którego zabił jako pierwszego. „Leśna nora wykopana przez zwierzęta, a w niej ciało chłopca w stanie całkowitego rozkładu” – opisywała Podgórska. Cytowała słowa prokurator Ronc: „To było gorsze od tamtej trójki, bo oni byli owinięci jakimiś szmatami, a ten Wojtuś był nagi. I tylko te tenisówki wciśnięte w pierś, bo Trynkiewicz go złamał w pół, żeby ciało zmieściło się do kartonu”.
Cztery razy KS
Prof. Lew Starowicz poproszony w śledztwie o opinię na temat Trynkiewicza mówił o rozwoju pedofilskich skłonności od „łagodnych zachowań” do końcowej formy – mordu z lubieżności. Bo Trynkiewicz zaczął od zaczepiania przygodnych chłopców na ulicy. Zapraszał ich do siebie, pod różnymi pretekstami, a to pokazania znaczków czy wiatrówki i nauki strzelania. Gdy niektórzy odmawiali, przystawiał im nóż do gardła, wkładał worek foliowy na głowę, żeby nie mogli rozpoznać miejsca, i przyprowadzał ich do domku letniskowego rodziców. Kazał, żeby się rozbierali, i przetrzymywał kilka godzin. Za to dostał wyrok w zawieszeniu.
Ale uprowadził kolejnego chłopca, którego rozebrał i dotykał.