Stworzyliśmy system, w którym nauczyciele muszą i chcą być zatrudnieni na znacznie więcej niż jeden etat. Szczególnie ci sprawni w swoim fachu. Wymaga tego dyrekcja, gdy brakuje chętnych do pracy (są wakaty, młodzi się nie garną). Domagają się tego rodzice, którzy chcą, aby ich dzieci uczył fachowiec. Odpowiada to też samym nauczycielom, gdyż jedna pensja to żadna pensja. Tak funkcjonuje edukacja przede wszystkim w dużych miastach.
Od kilku lat realizuję nieomal podwójne pensum. W tygodniu mam ponad 30 lekcji (pensum to 18). Moi koledzy i koleżanki pracują podobnie – nie wszyscy aż tyle, niektórzy więcej. Nie da się solidnie pracować, jeśli uczy się w podwójnym wymiarze tylko przedmiotu ważnego, np. matematyki, chemii czy polskiego. Z takiego przedmiotu uczniowie powinni osiągnąć sukces na egzaminie, rodzice żądają wręcz cudów (z osła trzeba zrobić orła), a dyrekcja dorzuca swoje oczekiwania, wcale niemałe. Nauczyciele, którzy uczą przedmiotu egzaminacyjnego, potrzebują drugiego, z którego nie byliby rozliczani, czyli tzw. michałka. Ja uczę polskiego, co mnie bardzo wyczerpuje, oraz filozofii i etyki, gdzie o wyniki nikt nie pyta, mogę więc pracować swobodnie, bezstresowo dla mnie i uczniów. Dzięki temu daję radę i się nie wypalam.
Siedem lat uczenia się o zdrowiu
Przedmioty, z których nie zdaje się egzaminów, są bardzo cenione przez nauczycieli. Niektórzy potrafią zrezygnować z nauczania np. polskiego (obowiązkowy przedmiot maturalny), zdobyć kwalifikacje do nauczania michałka i tylko na nim się skupić. W mojej szkole tacy pracują. Czasem dyrekcja dowiaduje się ostatnia, że pracownik ma uprawnienia do nauczania przedmiotu maturalnego, a uczy niematuralnego, gdyż – jak sam mówi – tak właśnie chce. Żadna siła nie zmusi go do zmiany decyzji. To jednak rzadkość, aby całkowicie porzucić nauczanie ważnego, a zająć się mniej ważnym przedmiotem. Najczęściej nauczyciele łączą dyscypliny ważne i nieważne. Dla mnie byłoby najkorzystniej, gdybym miał połowę godzin przedmiotu maturalnego i połowę niematuralnego. Wtedy sprostałbym obowiązkom i dał z siebie najwięcej.
Naczelna Rada Lekarska uznała edukację zdrowotną (EZ) za przedmiot bardzo ważny. I taki zapewne jest, bo uczy zaspokajać najważniejszą potrzebę człowieka, jaką jest bycie zdrowym. W systemie szkolnym będzie to przedmiot mało ważny, gdyż nie zdaje się z niego egzaminów: ani ósmoklasisty, ani matury. Szkoda, że Nowacka nie pomyślała, aby osoby zainteresowane mogły zdawać EZ na maturze. A dlaczego nie, skoro wiedza o zdrowiu jest najważniejsza? Siedem lat uczenia się o zdrowiu, w sumie przez 200 godzin – w sam raz, aby zdawać z tego egzamin.
Ponieważ jednak nie ma egzaminowania z edukacji zdrowotnej, będzie nauczana na wymarzonym luzie. Każdy nauczyciel chętnie podejmie się tej roli, gdyż wymagania wobec niego będą niewielkie (wystarczy dbać o bezpieczeństwo na lekcji i nie zanudzić), a odpowiedzialność żadna (wyniki bez znaczenia). Nie trzeba też legitymować się szczególnymi kwalifikacjami. Biolog, wuefista, psycholog, nauczyciel wychowania do życia w rodzinie mogą uczyć z marszu (nie są wymagane żadne dodatkowe kwalifikacje), inni muszą ukończyć roczne studia podyplomowe, co szczególnie trudne nie jest. Karta Nauczyciela nakłada na nas obowiązek nieustannego dokształcania się, studia podyplomowe to najlepszy wybór (o ile pracodawca pokrywa koszty).
Zawalczą nauczyciele biologii
Przedmioty nieegzaminacyjne wprowadza każda władza, co bardzo podoba się nauczycielom. Ludzie natychmiast rzucają się, aby zdobyć kwalifikacje. Nieraz wręcz sobie te michałki wyrywają, gdyż osób uprawnionych w danej placówce do nauczania takich dyscyplin jest zwykle więcej niż godzin do rozdysponowania. W moim liceum np. już jest dwoje nauczycieli filozofii, trzeci niebawem zdobędzie takie kwalifikacje, a to zapewne nie wszyscy; niektórzy ujawnią się dopiero, jak będą mieli w ręku dyplom.
Również po godziny edukacji zdrowotnej ludzie się rzucą, gdy tylko zostanie wprowadzona do szkół. Najmocniej zawalczą nauczyciele biologii uczący w klasach biologiczno-chemicznych lub medycznych. Lekcje edukacji zdrowotnej będą dla nich czasem odpoczynku. Przy okazji mogą poćwiczyć nowe metody i nikt im nie zarzuci, że marnują czas na bzdury, gdy trzeba uczniów przygotować do matury.
System wynagradzania nauczycieli jest tak dziwnie skonstruowany, że jednakowo płaci się za każdy przedmiot. Godzina biegania po boisku kosztuje tyle samo, co godzina tłumaczenia skomplikowanych zadań matematycznych. Stopień włożonego wysiłku i skala odpowiedzialności nie mają żadnego znaczenia. Tyle samo płaci się za nauczanie chemii na poziomie rozszerzonym (uczą się kandydaci na trudno dostępne studia medyczne) czy matematyki również na poziomie rozszerzonym (dla przyszłych inżynierów, programistów), co za nauczanie edukacji zdrowotnej, etyki, religii czy wychowania fizycznego (nikt nie zdaje z tego matury). Taki system prowadzi do absurdów.
Przedmiot dobrowolny i atrakcyjny
Gdybym mógł wybierać, uczyłbym nieomal wyłącznie filozofii, a polskiego tylko w jednej klasie, żeby nie wyjść z wprawy. Biolog też wolałby mieć jak najwięcej godzin edukacji zdrowotnej i jak najmniej biologii. Nie byłoby tego, gdyby za godzinę przedmiotu maturalnego płacono więcej niż za nauczanie michałka. Ucząc polskiego, nie tylko znacznie bardziej się napracuję (mam mnóstwo prac pisemnych do sprawdzenia), ale też muszę wykonywać tę pracę szczególnie solidnie i odpowiedzialnie. Stresu, że nie sprostam wyzwaniu, nawet nie liczę. Po co mam tak harować, skoro za nauczanie filozofii czy etyki zarobię tyle samo?
Edukacja zdrowotna będzie przedmiotem bardzo atrakcyjnym dla nauczycieli nie tylko z tego powodu, że nie podlega egzaminowaniu. Ważna jest też liczebność grup. Skoro ma to być przedmiot nieobowiązkowy – jak przyznała Barbara Nowacka – nie ma co liczyć, że wybiorą go całe klasy. Raczej odwrotnie, tłumów nie należy się spodziewać. Nie ma jednak znaczenia, czy nauczyciel uczy całą klasę, czy tylko ćwierć, płaci mu się tak samo. Dlatego przedmioty nieobowiązkowe są jeszcze bardziej pożądane. Doprawdy bardzo lubię prowadzić lekcje etyki, gdy uczę kilka osób, a znacznie mniej lubię lekcje polskiego, gdy mam pod opieką ponad 30.
Barbara Nowacka wprowadza więc dwa pożądane przedmioty: edukację obywatelską (będą uczyli historycy) i zdrowotną (najbardziej nadają się biolodzy). Poloniści mają już swojego michałka, filozofię, choć przydałoby się, aby godzin na filozofowanie z uczniami było więcej (jest tylko jedna lekcja w tygodniu w całym cyklu nauczania w liceum – do tego konkuruje z muzyką i plastyką).
Niech się pani ministra nie boi!
Zachęcam MEN, aby pomyślał o kolejnych mniej ważnych przedmiotach, którymi można by obdarować najbardziej zapracowanych nauczycieli, w pierwszej kolejności matematyków. Nic mi obecnie nie przychodzi do głowy, ale na pewno w resorcie pracują twórczy urzędnicy, z łatwością wymyślą jakąś lekkostrawną dziedzinę wiedzy. Może sobie wszyscy odpoczną i nabiorą sił przed matematyką, fizyką czy chemią.
Edukacja zdrowotna wywołała wielką burzę w społeczeństwie; w tej burzy głosów nauczycieli prawie nie słychać. Krzyczą politycy, radykalni rodzice. Dla nas, nauczycieli, nie ma większego znaczenia, czy przedmiot będzie obowiązkowy, czy dobrowolny, czy będzie zawierał tematykę zdrowia seksualnego, czy też zostanie tych treści pozbawiony. Najważniejsze, aby w ogóle został wprowadzony. I to bez odwlekania, tylko – jak obiecano – już 1 września 2025 r. Bardzo na to liczymy.
Byłoby idealnie, gdyby na liście przedmiotów szkolnych połowa to były michałki. Ważne dla dobra dziecka, ale niepodlegające ocenie egzaminacyjnej. Mam nadzieję, że Barbary Nowackiej nie zrazi zamieszanie związane z edukacją zdrowotną i jeszcze jakiś niestresujący przedmiot wprowadzi. Niech się pani ministra nie boi!