Edukacja zdrowotna, religia, wielka reforma szkół. Nowacka wciska hamulec, już nie jest tak pewna siebie
Wprowadzenie obowiązkowej edukacji zdrowotnej i ograniczenie lekcji religii do jednej w tygodniu wydawało się pewne. Kiedy zaprotestowali biskupi, Barbara Nowacka huknęła, że w Polsce oświatą nie kieruje Kościół, tylko MEN. Dzisiaj nie jest już tak pewna siebie. Okazuje się, że wciąż nie wiadomo, czy edukacja zdrowotna będzie obowiązkowa. W sprawie ograniczenia liczby godzin religii wiemy jeszcze mniej.
Ile katechezy?
Mimo że konsultacje już się zakończyły, trzeba będzie wrócić do rozmów zarówno z hierarchami kościelnymi, jak i ze społeczeństwem. Ministra musi bowiem wyjść z twarzą z zamieszania, jakie wywołała. Jej pewność siebie i brak skłonności do dogadania się z duchowieństwem były zastanawiające. Sprawiała wrażenie, jakby odebranie Kościołowi jednej godziny religii i wprowadzenie do nowego przedmiotu wiedzy o seksie były początkiem znacznie większych zmian. Zwolennicy wyrzucenia katechezy i przywrócenia jej w pełni świeckiego, nowoczesnego charakteru zaczęli wierzyć, że to w Polsce możliwe. Teraz okazuje się, że Nowacka przeliczyła się z kosztami sporu z Kościołem o tzw. rząd dusz. Dusze uczniów i uczennic zostają więc w rękach katechetów.
Nowacka może zaproponować kompromisowe rozwiązanie: niech o liczbie godzin religii decydują rodzice (albo uczniowie, jeśli są już pełnoletni). Spodoba się to rodzicom, gdyż zyskaliby większy wpływ na funkcjonowanie szkoły. Nie tylko zapisywaliby swoje dzieci i wypisywali, jeśli taka ich wola, ale też decydowali o skali kształcenia religijnego. Biskupi powinni na to przystać, bo jest pewne, że w szkołach wiejskich i małomiasteczkowych mało kto odważyłby się żądać jednej godziny religii zamiast dwóch. Zmiana dotknęłaby głównie szkoły wielkomiejskie i byłaby formalna, gdyż już teraz na lekcje religii chodzi mniejszość, czasem ani jedna osoba z klasy.
Kompromis daje wiele Kościołowi, natomiast rządowi mało. Pozostawia szkoły na prowincji w rękach duchowieństwa. A przecież w reformie chodziło o wyrwanie wsi i małych miast spod tej kurateli, czyli de facto spod wpływów PiS, gdyż na prowincji Kościół i partia Kaczyńskiego często idą ramię w ramię.
Nie zostanie też zrealizowany pomysł Nowackiej, aby lekcje religii były umieszczane jako pierwsze w danym dniu lub ostatnie. Dałoby się tego przesunięcia w planie dokonać z jedną godziną w tygodniu, przy dwóch to już niemożliwe. Dzieci, które zostaną przez rodziców wypisane z religii, otrzymają godzinną lub dwugodzinną przerwę i będą musiały gdzieś czekać na kolejne zajęcia. Biskupi narzekali, że religia jako pierwsza lub ostatnia w planie zachęca do wypisania się z tego przedmiotu. Jeśli Nowacka wycofa się ze zmian, już tej zachęty nie będzie. Będzie raczej podnieta, aby się nie wypisywać, skoro gdy trwa religia, i tak trzeba siedzieć w szkole.
Kij ma dwa końce
Jest wiele korzyści dla rodziców. Na początku zmieni się niewiele, jednak w dłuższej perspektywie mogą poczuć potrzebę wybierania tylu godzin religii, ile naprawdę potrzebują ich dzieci. Jeśli nic, to nic, jeśli tylko jedną, to jedną, a jeżeli dwie, to dwie. To przecież sprawa przede wszystkim rodziny, ile katechezy chce zamówić dla potomstwa. Prawo wyboru muszą uznać też dyrektorzy. Z doświadczenia wiem, że lubią odbierać ludziom decyzyjność, potrafią np. zakomunikować, że w naszej szkole nie ma opcji zorganizowania lekcji etyki.
Nie zapominajmy, że kij ma dwa końce. Jeśli więc rodzice będą decydować, czy i ile godzin ma być katechezy, to samo dotyczy etyki. Obawiam się, że czeka nas spore zamieszanie. Nad katechezą czuwa Kościół, natomiast lekcjami etyki nie opiekuje się żadna poważna instytucja, nie monitoruje, czy przedmiot jest prowadzony, czy nie. Nie słyszałem, aby pracownicy jakiejś uczelni monitorowali zjawisko i w razie potrzeby domagali się wprowadzenia lekcji etyki w tych szkołach, które nie wypełniają ustawowego obowiązku. Tylko lekcje religii są gwarantowane, a etyka jest, jak Bóg da.
Jeszcze bardziej niepokojąca jest informacja, że kluczowy dla reformy przedmiot edukacja zdrowotna również może mieć inny kształt, niż zakładała ministra. Planowany był jako obowiązkowy, realizowany od czwartej klasy szkoły podstawowej do połowy klasy ósmej (po jednej godzinie w tygodniu w każdej klasie) i dwie godziny w tygodniu w szkole ponadpodstawowej (w cyklu). Daje to ok. 135 godzin w podstawówce (cztery lata po 30 godzin i rok przez 15 godzin) i ok. 60 godzin w szkołach ponadpodstawowych, łącznie 200. Dużo tego, więc bez urzędowego nakazu się nie obejdzie.
Po co 200 lekcji edukacji zdrowotnej
Słychać jednak, że może to być – zgodnie z wolą duchowieństwa – przedmiot do wyboru. Rodzice będą decydowali, czy dziecko ma być edukowane w kwestiach zdrowotnych przez nauczyciela w czasie niezmiernie długim, czy wystarczy wychowanie domowe. Jeśli to ma być przedmiot do wyboru, należy zmniejszyć liczbę godzin i lat, i to bardzo mocno, inaczej nikt nie założy sobie pętli na szyję. Po co dziecku 200 lekcji edukacji zdrowotnej, gdy trzeba się uczyć matematyki, polskiego, angielskiego, chemii, fizyki, biologii itd.? Naprawdę ktoś w MEN sądzi, że rodzice i dzieci zdecydują się na przedmiot, który zabiera tyle czasu? Realny jest kurs 60-godzinny w podstawówce, po jednej lekcji w tygodniu przez dwa lata, i 30-godzinny w liceum czy technikum (jedna lekcja w tygodniu przez rok).
To nie koniec problemów z reformą Nowackiej. Jeśli ministra posłucha głosu rozsądku i zmniejszy liczbę godzin edukacji zdrowotnej, do kosza trafi świeżo opracowana podstawa programowa. Nie da się jej okroić (200 godzin trzeba by ścieśnić w 90), należy ją wymyślić od nowa. Jeśli eksperci mają to zrobić porządnie, a nie na odczepnego, nie zdążą do nowego roku szkolnego. Edukacja zdrowotna miała zostać wprowadzona 1 września 2025. Jest to coraz mniej realne. Jeśli ministra się uprze, a rząd jej pozwoli, będziemy świadkami blamażu. Ryzyko, że Barbara Nowacka się ośmieszy, jest bardzo duże. A wtedy pod znakiem zapytania stanie też wielka reforma, która ma się zacząć w 2026 r. Obawiam się, że z tego również niewiele wyjdzie.
Dlaczego Nowacka spuściła z tonu i wydaje się akceptować mniejsze zmiany, niż zapowiadała na początku? Czyżby rządząca koalicja doszła do wniosku, że trzeba poświęcić edukację na rzecz wyborów prezydenckich? Zmiany za mocno dzielą Polki i Polaków, aby ryzykować, że konflikt o kształt edukacji osłabi pozycję niepisowskiego kandydata na prezydenta. Na wszelki wypadek trzeba w oświacie wcisnąć hamulec. Jeśli rząd zdecyduje się na reformę cząstkową i ogłosi teraz prowizoryczne zmiany, szkody będą ogromne. Prowizorki mają bowiem to do siebie, że zostają na długo. I żadnej już prawdziwej reformy Nowacka nie przeprowadzi, gdyż będzie twarzą tej, która zgasła, zanim się porządnie zapaliła.