Sygnalista uprzejmie donosi... Czy Polacy kupią nowe przepisy? Ten medal ma dwie strony
25 grudnia weszła w życie kolejna, tzw. zewnętrzna część ustawy o ochronie sygnalistów, czyli osób powszechnie i pogardliwie traktowanych jeszcze niedawno jako donosicieli, kapusiów, konfidentów, ucholi – jak zwał, tak zwał. W każdym razie podłych osobników sortu nad wyraz marnego.
Dzisiejszy sygnalista to obywatel, któremu leży na sercu dobro bliźniego i ojczyzny. Sygnalizują nie z zawiści czy dla własnej korzyści, lecz w dobrej wierze, w imię poczucia odpowiedzialności za państwo i zagnieżdżone w nim społeczeństwo, którego czułym czują się ogniwem. Informują o łamaniu prawa i o wszelkich niegodziwościach w miejscu pracy, w swoim bliższym i dalszym otoczeniu. To wykonanie dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej z 2019 r. – na grunt polski miała być zaszczepiona w 2021, ale PiS jakoś się nie spieszył.
Pierwsza część ustawy, w wymiarze wewnętrznym, która obowiązuje od 25 września, nakazuje, żeby w firmach i instytucjach zatrudniających ponad 50 osób oraz w gminach i powiatach powyżej 10 tys. mieszkańców zorganizować wewnętrzne kanały komunikacji w celu informowania o nieprawidłowościach i naruszeniu prawa. I – co jest szczególnie ważne – w celu ochrony sygnalistów przed odwetem. Czyli przed czym?
Choćby przed zwolnieniem z pracy, zawodową degradacją, obniżeniem wynagrodzenia, wysłaniem na przymusowy bezpłatny urlop, żeby sygnalista/donosiciel miał czas na przemyślenie swego aktu odwagi, czyli skruszał i spokorniał. Koniec z celowym blokowaniem kariery, ze wstrzymywaniem szkoleń podnoszących kwalifikacje czy przymusowym wysyłaniem na badania psychiatryczne, które mogą budzić uczucie poniżenia... Okazuje się, że odwet miał i ma niejedno imię.
W tym świetle sygnalistą w zasadzie może być każdy, a obowiązkiem pracodawcy jest ochrona przynależnych mu dóbr przed wszelkimi formami działań odwetowych – a za takie należy już uznać brzydkie nazwanie sygnalisty kapusiem, donosicielem, konfidentem, wtyką, denuncjatorem, szpiclem, gumowym uchem... Wystarczy pogrzebać w słowniku synonimów.
Teraz należy używać bezpiecznych określeń, które oddają zamierzony sens tego pojęcia. Demaskator, informator, osoba alarmująca o niegodziwości... Też nieładnie? Przyzwyczaimy się.
W krajach anglojęzycznych odpowiednikiem naszego sygnalisty jest whistleblower, czyli człowiek dmuchający w gwizdek. Nikt więc nie powinien czuć się obrażony, raczej dowartościowany bezkarną możliwością gwizdania w sytuacji budzącej sprawiedliwy sprzeciw. Gwizdanie jednak często wymaga odwagi, toteż sygnalistom zapewnia się anonimowość, gdy nie czują się na siłach otworzyć przyłbicę.
Wewnętrzne kanały chroniące sygnalistów miały być wdrożone do końca minionego roku. W nowym za ich brak grożą już kary finansowe.
Czytaj też: Co dalej z ustawą o sygnalistach?
Sygnaliści. Czy my, Polacy, to kupimy?
Wszak do tej pory ósmego przykazania, które zakazuje mówienia fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu swemu, nie mieliśmy w wielkim poważaniu, o czym powiedział mi zaprzyjaźniony ksiądz Bernard, który w konfesjonale wysłuchuje delikwentów od 60 lat z górką.
Na usprawiedliwienie naszych skłonności donosicielskich przytacza się tło historyczne – trudne lata zaborów, wojny, zniewolenie czasu PRL, kiedy każdy bał się o własne życie, dobytek i walczył o dobro swoje i rodziny.
„Od końca średniowiecza dobra ziemskie i związane z nimi szlachectwo można było uzyskać jedynie dzięki męstwu na polu bitwy, ale jeśli udowodniono komuś, że podszywając się pod szlachectwo, dzierży nieprawnie dobra ziemskie, ulegały one konfiskacie na rzecz donosiciela” (Jolanta Arcimowicz, Mariola Bieńko, Beata Łaciak, „Skarżypyty, donosiciele, sygnaliści?”, Instytut Stosowanych Nauk Społecznych UW, Warszawa 2018).
Autorki powołują się na Jana Bystronia: „Każdy miał prawo oskarżyć sąsiada swego o bezbożność i w razie uzyskania na obwinionego wyroku zasądzającego otrzymywał część jego dóbr, mnożyło się więc delatorstwo z najbłahszych powodów”. I skłaniają do niewesołych refleksji. Donosicielstwo często przynosiło profity i „nie budziło wówczas jednoznacznie negatywnych ocen, dawało duże pole do różnego rodzaju nadużyć”.
Szczególne kontrowersje budziło donosicielstwo szerzące się podczas zaborów w XIX w. i w czasie terroru komunistycznego w XX w. „Z jednej strony spotykało się z moralnym oburzeniem części społeczeństwa, ale równocześnie przez część tegoż społeczeństwa było gorliwie realizowane. W okresie PRL przymusowe donosy były usprawiedliwiane przez władze obowiązkiem czujności, którą uzasadniano zaostrzającą się walką klasową w miarę zbliżania się socjalizmu, przy jednoczesnym kreowaniu wroga jako potężnej siły, potrafiącej się sprytnie maskować, a także wizji zdradliwej psychiki człowieka, który może w każdej chwili okazać co najmniej słabość lub stoczyć się na wrogie pozycje”.
Spodziewane materialne i niematerialne profity, zastraszenie, obawa o życie – tych okoliczności nie można lekceważyć. Ale jak wytłumaczyć fale donosów dzisiaj – do urzędów skarbowych, na policję, do wszelkich organów, które żywią się pokątnymi informacjami? Co zadziwiające, stosowne badania pokazują, że najwięcej spływa ich po... uroczystościach rodzinnych. Po świętach, imieninach, komuniach. Kiedy wyszło szydło z worka – kto co ma, jak bardzo się wzbogacił, skąd to wszystko nagle wziął i jak to jest cholernie wkurzające! Toteż dnia następnego, kiedy kac zawiści ma się wciąż dobrze, siada się do komputera i „z obrzydzeniem donosi...”.
Z obrzydzeniem? Gdzie tam! Z wielką, przepełniającą całe jestestwo radochą! Czyżby to nasze narodowe DNA?
Wróćmy do sygnalistów odzianych w nowe ustawowe szaty. Sygnalista, czyli kto? To osoba fizyczna, która zgłasza lub ujawnia publicznie informacje o naruszeniu prawa w miejscu pracy. Najbliżej mu do roli świadka w sądzie. Sygnalista to świadek nieprawidłowości, który podejmuje decyzję podzielenia się w dobrej wierze swoją wiedzą z zainteresowanymi osobami wewnątrz danej jednostki lub na zewnątrz.
W wymiarze zewnętrznym, obowiązującym od końca minionego grudnia, główną rolę odegra Rzecznik Praw Obywatelskich. Do niego mają spływać sygnały, które z różnych przyczyn i obaw nie trafiły do systemów wewnętrznych, zostały zignorowane albo utrącone.
Kontakt z RPO to wstępna weryfikacja sygnału przed przekazaniem „gwizdka” organom publicznym w celu właściwego rozpoznania. Dla wsparcia rzecznika utworzono przy jego urzędzie Zespół ds. Sygnalistów. Obawiam się, że jak system zewnętrznego sygnalizowania się rozkręci, jak nabierze rumieńców, a my, Polacy, uwierzymy, że czynimy społeczne dobro, to zespół przerodzi się w ZESPÓŁ pełną gębą i będzie musiał wyprowadzić się z al. Solidarności na Stadion Narodowy.
Procedury zewnętrzne ochrony sygnalistów muszą teraz wdrożyć organy administracji publicznej wszystkich szczebli, w tym gminy i powiaty, bez względu na liczbę mieszkańców.
Przejęty do szpiku kości ideą społecznego dobra sygnalista może też powziąć decyzję o pominięciu etapu wewnętrznego oraz zewnętrznego i ujawnić całą sprawę publicznie, czyli też zewnętrznie, tylko jeszcze bardziej.
Czytaj też: Brzydkie słowo na „k”. Ranking polskich kolaborantów
Sygnalista z Nowego Jorku
Jak to działa w praktyce czy może: jak powinno działać? Whistleblowing i rolę whistleblowerów najlepiej tłumaczy obraz filmowy „Frank Serpico” w reżyserii Sidneya Lumeta z Al Pacino w roli głównej. Rzeczony Francesco Vincent Serpico, autentyczna persona wywodząca się z rodziny włoskich emigrantów, trafia do nowojorskiej policji w połowie lat 60. XX w. Nabuzowany ideą o zbawczej roli policji w mafijnym świecie, trafia na Brooklyn, potem do Bronksu, wreszcie ląduje na Manhattanie w charakterze tajniaka. Zawsze na pierwszej linii, czasami pod przykryciem. Otoczony korupcją, złodziejstwem i powszechnym łamaniem prawa przez jego stróżów.
Miotany rozterkami, przekazuje całą zebraną dokumentację przestępstw szefowi nowojorskiej policji, wierząc naiwnie, że naprawia świat. A ponieważ pewne sprawy dotyczące każdej firmy nie powinny wychodzić na zewnątrz, dopilnował, żeby nie wyszły. Dokonał więc sygnału wewnętrznego.
Kiedy Frank został zignorowany – dla widza było jasne jak na dłoni, że tak właśnie będzie – powiadomił o powszechnej w policji korupcji najwyższego przełożonego, samego burmistrza Nowego Jorku Johna Lindsaya. A więc wykonał sygnał na zewnątrz. Kiedy burmistrz olał gwizdek – Frank poszedł do „New York Timesa”. Dokonał więc ujawnienia publicznego.
Dopiero po serii artykułów w „NYT” w 1970 r. burmistrz powołał tzw. komisję Knappa z sędzią Whitmanem Knappem na czele, która doprowadziła nie tylko do czystek w policji, ale też do wyznaczenia rygorystycznych standardów na etapie zatrudnienia i kontroli codziennego funkcjonowania wszystkich gliniarzy w Stanach Zjednoczonych.
Prawdziwa historia Serpico, który uwierzył, że informowanie o przekrętach we własnej firmie to jego obowiązek, ba, wewnętrzny nowojorski imperatyw, w rzeczy samej ostrzega sygnalistów, którzy chcieliby iść śladami Franka. Nasz bohater stracił instynkt samozachowawczy i zapomniał, że ma do czynienia z policyjną korporacją, która, tak samo jak korporacje mafijne, wymaga posłuszeństwa i lojalności. To, co dzieje się w komendzie, musi zostać w komendzie. A jak wyjdzie na zewnątrz...
Na początku 1971 r. Serpico znalazł się w zespole, który miał aresztować przywódców gangu narkotykowego. Wchodził jako pierwszy do mieszkania, gdzie na niego już czekano i gdzie został „przygwożdżony” strzałem w głowę – kula przecięła nerw słuchowy, a odłamki utkwiły w mózgu. Z bólu zemdlał i to go uratowało, bo miał nie żyć. Żaden z jego partnerów nie ruszył palcem i Frank przeżył tylko dzięki sąsiadowi feralnego lokalu, który udzielił mu pierwszej pomocy i wezwał karetkę. Wszystko wskazywało na to, że Serpico został wystawiony na strzał, ale nie przeprowadzono śledztwa. Ani wewnętrznego, ani zewnętrznego. Media odbijały się od tarczy tajemnic policji.
Był to odwet. To wówczas w USA weszła na tapet sprawa funkcjonowania i ochrony whisteblowerów. Amerykańskie przepisy prawie powielamy w Europie od kilku lat.
Sygnalista Edward Snowden
I kiedy tak zachłysnęliśmy się metodami zza oceanu, pojawił się największy w naszych czasach sygnalista – były agent CIA i współpracownik Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA) Edward Snowden. Naprawdę gruba ryba, choć do dziś nie rozstrzygnięto dokładnie, kim był: whisteblowerem czy szpiegiem? Demaskatorem czy zdrajcą? Sygnalistą po naszemu czy może zwyczajnym kryminalistą?
Od 2013 r. zaczął ujawniać mediom tajne i ściśle tajne dokumenty o działalności NSA. A były ich setki tysięcy. Ujawnił funkcjonowanie programu PRISM, dopuszczającego masowe podsłuchiwanie rozmów obywateli amerykańskich i wszystkich innych. Program dawał dostęp do poczty elektronicznej, czatów, wideoczatów i wszelkich serwisów społecznościowych. Snowden ujawnił, że w programie NSA udział biorą m.in. Microsoft, Google, Yahoo!, Facebook, Skype i Apple.
Z dokumentów wynikało, że podsłuchiwani byli czołowi światowi politycy, nawet z krajów zaprzyjaźnionych z USA, m.in. kanclerz Angela Merkel. W czerwcu 2013 r. brytyjski dziennik „The Guardian” ujawnił, powołując się na informacje od Snowdena, że służby amerykańskie i brytyjskie prowadziły monitoring komputerów i podsłuchiwały polityków i urzędników biorących udział w spotkaniu grupy G20 w Londynie w 2009 r.
Początkowo w kilku krajach postawiono Snowdenowi zarzuty karne o charakterze szpiegowskim, obarczono go zarzutem ujawnienia tajemnic państwowych i kradzieży mienia, za co ścigano go także w USA. Szukał azylu po całym świecie, aż wreszcie go znalazł. W Rosji. Dwa lata temu dostał rosyjskie obywatelstwo i prawdopodobnie żyje gdzieś tam pod troskliwą ochroną FSB.
W tej historii ciekawa jest reakcja Parlamentu Europejskiego, który w październiku 2015 r. wezwał kraje członkowskie do wycofania zarzutów karnych wobec Snowdena i „zapobiegnięciu ekstradycji w uznaniu dla statusu osoby zgłaszającej przypadki naruszenia prawa na szczeblu międzynarodowym”. Od tego momentu w UE przysługuje mu status osoby zgłaszającej naruszenie prawa w dobrej wierze. Czy uwierzy?
Jeszcze w 2013 Snowdena nominowano do Pokojowej Nagrody Nobla, a rok później został laureatem nagrody Right Livelihood, nazywanej Alternatywną Nagrodą Nobla, „za odwagę i kompetencję w demaskowaniu bezprzykładnego rozmiaru inwigilacyjnych praktyk państwa”. Desperacki czyn Snowdena wciąż zachowuje swoją kontrowersję, jak przysłowiowy medal, który ma co najmniej dwie strony.
Czytaj też: Jak odróżnić donosiciela od sygnalisty?
Też mamy swojego Snowdena
Wróćmy do naszych baranów. My też mamy swojego Snowdena, no, może whistleblowera na miarę naszych możliwości. Jak w „Misiu” Stanisława Barei z nieodżałowanym Tymem w roli głównej. „T” jak Tarczyński Dominik, europoseł PiS, który na piśmie doniósł Donaldowi Trumpowi, co o nim mówią, piszą i myślą politycy obecnej koalicji. I wszystko w dobrej wierze, co udowadnia na portalu wPolityce.pl: „Mogę ujawnić, że sztab Donalda Trumpa otrzymał wszystkie materiały z negatywnymi wypowiedziami na jego temat. Donald Trump jest świadomy, co pisała na jego temat żona Radosława Sikorskiego [Anne Applebaum], co mówili o nim polscy politycy, w tym Donald Tusk”.
Czy można powiedzieć, że Tarczyński tym samym doniósł na Polskę? No nie – twierdzą politycy opozycji. Zdrajcami i donosicielami byli reprezentanci Koalicji Obywatelskiej, którzy za rządów PiS informowali agendy UE o łamaniu prawa dotyczącego wymiaru sprawiedliwości. A Tarczyński... dokonał powiadomienia zewnętrznego – w dobrej wierze i dla dobra Polski, rzecz jasna. Po prostu nabrał głębokiej patriotycznej pary, która wypełnia całe jego jestestwo, para w gwizdek i... Trump od razu poczuł wiatr w żagle. Mniemam nawet, że para wypluta w gwizdek Tarczyńskiego pomoże mu zakończyć w trymiga wojnę w Ukrainie, co zostało obiecane.
I znowu medal ma dwie strony – nasz sygnalista to dobry sygnalista. Wasz – to zdrajca ojczyzny. I odwrotnie.
Już to pokazuje, jakim rozbieżnym poważaniem cieszyć się będą sygnaliści. W końcu ubiegłego roku na biurko Dariusza Wieczorka, byłego już ministra nauki i szkolnictwa wyższego, trafia list od Gabrieli Fostiak, szefowej związku zawodowego na Uniwersytecie Szczecińskim. List, łagodnie mówiąc, informuje o nieprawidłowościach finansowych na uczelni. Działaczka podpisała się, lecz poprosiła o anonimowość. Dokonała więc sygnału zewnętrznego i choć ta część ustawy o ochronie sygnalistów jeszcze nie obowiązywała, to etyczne podejście do sprawy wciąż było przecież w mocy – o czym minister nie wiedział.
Przekazał list rektorowi US, a ten zawiadomił senat. Przewodnicząca Fostiak została oskarżona przez władze uczelni o donosicielstwo, grożono jej powiadomieniem prokuratury o szkalowaniu dobrego imienia uniwersytetu.
Dzięki mediom i poselskim interwencjom Wieczorek zapłacił utratą stołka, ale sprawa obnaża ryzyko konsekwencji, z jakimi muszą się liczyć sygnaliści wewnętrzni i zewnętrzni. Przed laty usłyszałem od prof. Mirosławy Marody taką ocenę kłamstwa: „Kłamstwo popełnione nawet w szczytnym celu pozostaje kłamstwem”. W sensie merytorycznym na pewno. Z punktu widzenia oceny – niekoniecznie.
Czy podobnie jest z sygnałami, dla wielu wciąż donosami?
W ubiegłym roku, jeszcze przed wejściem w życie ustawy w warstwie wewnętrznej, CBOS i Fundacja Batorego przeprowadziły sondaż dotyczący ujawniania zjawiska łapówkarstwa w miejscu pracy. Aż 65 proc. badanych pozytywnie oceniało postawę kolegi/kolegów decydujących się na publiczne ujawnienie procederu korupcji. Ale tylko 26 proc. obwieściłoby ten fakt – z obawy przed przyczepieniem łatki donosiciela i krytyki ze strony środowiska, w którym żyją i pracują.
W 1999 r. Marek Kempski, katowicki wojewoda, założył w Urzędzie Wojewódzkim bezpłatną infolinię dla obywateli. Wtedy przede wszystkim chodziło o korupcję, choć infolinia przegrzewała się też od donosów w sprawie innych przestępstw. Doniesienia weryfikowali pracownicy urzędów skarbowych, policjanci i funkcjonariusze UOP. Współpracownicy Kempskiego publicznie zachęcali: „Urzędnicy biorą łapówki, a ty czujesz się bezradny, więc możesz podzielić się swoją wiedzą z wojewodą...”.
No i obywatele się dzielili – aż do dymisji wojewody Kempskiego w grudniu 2000 r. Traf chciał, że wiele potwierdzonych donosów dotyczyło jego najbliższych współpracowników. Uniósł się honorem. Jego następca kazał wyłączyć telefon. Przeprosił też wszystkich, którzy wskutek fałszywych zawiadomień „wynikających z niskich pobudek i chęci szkodzenia doznali upokorzeń”. Dzisiaj wyszło, że Kempski wyprzedził czas.
Donosy polsko-polskie
Historycznie rzecz ujmując, donosy są tak starym wynalazkiem jak mowa i pismo. Historia donosów to historia dziejów naszej cywilizacji. To też narzędzie sprawowania władzy – zarówno w demokracjach, jak i ustrojach totalitarnych. Donoszono na Sokratesa i na innych wielkich tamtych czasów. Przed laty prof. Aleksander Krawczuk napisał w „Przekroju”, że prawie wszyscy przywódcy demokracji starożytnych padali ofiarami donosów. Rzymscy cezarowie zatrudniali denuncjantów (delatores), urzędowych strażników donosów i plotek. Nie znajdziemy chyba ani jednego monarchy, który nie korzystałby z usług konfidentów. Powiedzenie, że ściany mają uszy, powstało tysiąclecia wcześniej, nim wynaleziono urządzenia podsłuchowe.
A gdzie my jesteśmy na tej historycznej drodze donosów? Znowu trzeba się cofnąć w czasie, choćby do wspomnień brytyjskiego ambasadora w Budapeszcie, w których mowa o tym, że internowanym po wrześniowej klęsce Polakom musiał wydzielić osobny pokój na polsko-polskie donosy do władz w Londynie... Ta marna cecha naszego charakteru objawiła się też w okupowanym kraju: zatrudnieni na poczcie żołnierze AK przerażeni byli liczbą donosów płynących do władz niemieckich. Wiele zdołali przechwycić, bywało, że na konfidentach wykonywano wyroki śmierci. W donosach wojennych, które przetrwały w naszych archiwach, choćby w IPN, jedna rzecz jest charakterystyczna: w znakomitej większości występują błędy ortograficzne.
Po kilku latach ćwiczeń stylistycznych w czasie okupacji prawdziwa eksplozja poetyki donosów nastąpiła w czasach stalinowskich i trwała aż po zmierzch PRL. Rozkwitowi pewnie sprzyjała pospieszna likwidacja analfabetyzmu. Nie inaczej jest w III RP.
Reasumując – donosy są dobre i złe. Dzięki nim policja wykrywa połowę przestępstw. Ale też przez donosy można trafić za kraty. Są tworzone z zazdrości, nienawiści i chęci zaszkodzenia...
Generalnie deklarujemy, że brzydzimy się donosami i donosicielami. Czy podobnie potraktujemy sygnalistów? Czy to będzie dla nas zmiana formy, czy treści?
Francis Bacon: „Dzielnie spotwarzaj, zawsze coś się przylepi!”. Należy żywić nadzieję, że współcześni sygnaliści, zarówno wewnętrzni, jak i zewnętrzni, nie wezmą sobie tych słów do serca.