Społeczeństwo

Jak uciszyć molestowanego księdza? Kościół ma to wypracowane

Wykorzystany seksualnie jako kleryk w seminarium ks. Roman Siatka Wykorzystany seksualnie jako kleryk w seminarium ks. Roman Siatka Martyna Niećko / Agencja Wyborcza.pl
Krzywdzony ksiądz publicznie domagający się sprawiedliwości zapalił światło. Prawdopodobnie struktury sprawnie poradzą sobie ze zduszeniem płomyka. Ale czasami iskra roznieca wielki ogień. Dla Kościoła byłby to ogień oczyszczający.

Czytam, że ksiądz, zakonnik, pozwał diecezję włocławską i dobrze umocowanego duchownego za krzywdę seksualną, jakiej doznał w seminarium ze strony wykładowcy. Domaga się pół miliona złotych odszkodowania. Opowiada swoją historię w mediach. Jest boleśnie szczery, otwarty i zdeterminowany. A ja przecieram oczy ze zdumienia.

Czytam więc reportaż Marcina Wójcika w „Gazecie Wyborczej” o ks. Romanie Siatce – i nie wierzę. Nie dlatego, że nie wierzę w prawdziwość opisanych wydarzeń – nie śmiałbym ich kwestionować (choć wielu to robi już w artykule i wielu jeszcze będzie to czynić, mimo że Watykan potwierdził, że do opisanych czynów doszło). Nie dlatego, że zaskakuje mnie, że osobami krzywdzonymi seksualnie w Kościele bywają także osoby będące najgłębiej w jego strukturach – księża czy siostry zakonne. Wiem o tym doskonale, a skala tej przemocy jest prawdopodobnie większa, niż chcielibyśmy myśleć. Mój stupor nie bierze się także z tego, że „ksiądz poszedł do »wrogiej Kościołowi« gazety”, bo doskonale wiem, że żadne katolickie medium nie puściłoby tego tekstu.

Czytam i nie wierzę, bo ks. Siatka zdecydował się, pozostając duchownym, na złamanie niezwykle silnej zmowy milczenia, obecnie silniejszej nawet niż w przypadku przemocy seksualnej wobec dzieci. To budzi podziw dla odwagi, wdzięczność wobec wierności prawdzie, obawy o dalsze krzywdy, których przynajmniej niektórzy przełożeni i współbracia w kapłaństwie mu z pewnością nie oszczędzą. Ale budzi też poczucie, że warto wyjaśnić, dlaczego jest to decyzja tak ekstremalnie trudna do podjęcia.

Kluczowe zaś w tym kontekście są trzy czynniki.

Czytaj też: Nowe kościelne statystyki. Nie ma dramatu? Polski kler uprawia kreatywną księgowość

„A po co tam poszedł?”

Pierwszym jest poważny deficyt wiary i zrozumienia, z jaką spotykają się ksiądz czy siostra zakonna skrzywdzeni w Kościele. Oczywiście to mechanizm, który dotyka wszystkie osoby skrzywdzone przemocą seksualną – nie tylko przez duchownych. Kwestionowanie prawdziwości. Idiotyczne, wynikające ze zwykłej ignorancji w kwestiach psychologicznych oraz niechęci, by posłuchać osoby skrzywdzonej, pytania w rodzaju: „Czemu dopiero teraz o tym mówisz?”. Sugerowanie winy, współodpowiedzialności, chęci uzyskania korzyści, zemsty. Owo szkaradne bingo obwiniania, zawstydzania i dokrzywdzania osób skrzywdzonych seksualnie działa w całym społeczeństwie.

Mimo wszystko jego znaczącej części – a także Kościołowi: choć powoli, z oporami i poważnymi uchybieniami – coraz łatwiej zrozumieć, że dziecko nigdy nie jest odpowiedzialne za przemoc seksualną, że nie czerpie z niej przyjemności, że mówi o krzywdzie po latach, bo długo nie miało narzędzi do tego, by choćby nazwać to, czego doświadczyło. W przypadku dorosłych mechanizmy victim blamingu i podważania prawdziwości relacji osób skrzywdzonych mają się – niestety – znacznie lepiej. W przypadku księży mają jednak swoją specyfikę związaną z rzeczywistym istnieniem zjawiska zwanego „homolobby”, o różnej sile w poszczególnych diecezjach czy zakonach.

To zanurzona w systemowej hipokryzji sieć powiązań, wpływów i protekcji opartych na orientacji homoseksualnej czy po prostu seksie między duchownymi. W niektórych seminariach wykładowcy nadużywają swojej pozycji, by uwodzić kleryków, niekiedy układy tego rodzaju są wieloletnie, trwałe, angażują kurialistów, a nawet biskupów. Owszem, to także przemoc, co więcej – zinstytucjonalizowana, przewrotna, wciągająca osobę krzywdzoną w sieć zysków, awansów, wikłająca ją w poczucie, że się na to zdecydowała i że w sumie czerpie z tego korzyści. Jakaś część kleryków zresztą rzeczywiście angażuje się w podobne relacje cynicznie, zdając sobie jeszcze przed pójściem do seminarium sprawę z tego, jak to działa. Częściej jednak mamy do czynienia z systemowym, stopniowym łamaniem ludzi.

W takim krajobrazie kultura sekretów i haków, a także narracje w rodzaju: „sam tego chciał”, „po co tam poszedł”, „wszyscy wiemy, jak to działa”, „ciekawe, co za to dostał”, mają się świetnie. Skrywają głęboką niewiedzę na temat psychologicznych mechanizmów przemocy, ale nawet świadomość tego faktu nie musi ułatwiać konfrontowania się z nimi.

Czytaj też: Drugi ślub Kurskiego. Kto dobił targu? TVP do dziś spłaca haracz wobec Kościoła

„Pożałujesz”

Drugim czynnikiem, który sprawia, że tak trudno złamać zmowę milczenia, jest gigantyczna środowiskowa presja, by ją utrzymać. Odpowiadają za nią inni księża, przełożeni, środowiska katolickie. Opowieść o „niekalaniu własnego gniazda” często służy do dyscyplinowania osób krzywdzonych w rodzinach. Nic więc dziwnego, że ma się dobrze także w „rodzinie kościelnej”, gdzie aż roi się od określeń takich jak „ojciec”, „brat”, „matka”, „siostra” czy przekonania, że biskupa z księdzem diecezjalnym powinna łączyć nić właśnie ojcowsko-synowska.

Znów jednak kościelna rzeczywistość ma swoją specyfikę. Od rodziny biologicznej – często olbrzymim kosztem, nie chciałbym tego deprecjonować – da się przynajmniej fizycznie uciec. Owszem, także ksiądz lub siostra mogą zrzucić sutannę czy habit. Jeśli jednak siostra chce pozostać w zakonie, a duchowny w kapłaństwie, znajdują się w sytuacji zgoła odmiennej. Taki ksiądz może zmienić parafię czy placówkę, ale przecież pozostanie w obrębie tej samej diecezji czy zakonu z tymi samymi przełożonymi. Może nawet zmienić diecezję czy wystąpić z zakonu, zostając księdzem diecezjalnym (lub na odwrót), ale będzie się za nim ciągnąć opinia.

Jeśli skrzywdzony ksiądz lub zraniona siostra nie milczą o swojej krzywdzie – czy to w obrębie instytucji, czy zwłaszcza publicznie – nie bardzo wiedzą, co dalej z nimi będzie, jeśli chcą pozostać w zakonie lub kapłaństwie. Ks. Siatkę jeszcze przed publikacją reportażu wysłano do zamkniętego klasztoru oraz zakneblowano, zabraniając mu rozmów z dziennikarzami (Wójcik wykorzystał wypowiedzi i informacje zebrane wcześniej).

Już po publikacji w parafiach prowadzonych przez zakon ks. Siatki odczytano oświadczenie władz zgromadzenia, w którym informują, że jest on objęty „karą suspensy i zakazem wykonywania wszystkich aktów władzy kapłańskiej oraz noszenia stroju zakonnego”. Dalszych komentarzy Kuria Prowincjalna odmawia „ze względu na dobro ks. Romana Siatki MSF i całej wspólnoty zakonnej Misjonarzy Świętej Rodziny”.

Teraz czeka go więc ciężki los, jeśli będzie dalej walczył o swoje kapłaństwo. A, jak rozumiem, nie chce go porzucać, bo zostanie księdzem było dla niego realizacją autentycznego powołania, wyborem tożsamości, grą o najwyższą stawkę. Nie tak łatwo z tego zrezygnować, zwłaszcza czując, że nie zrobiło się niczego złego. Jedynie stawało się – i stawiało innych – w prawdzie.

Walka to w jakimś stopniu straceńcza, podobna szarżowaniu z szablą na czołg. Władza przełożonych w Kościele jest potężna, a mechanizmy jej mitygowania przez wyższe instancje (wyższe władze zakonne, nuncjusza czy Watykan) niewydolne, niekiedy także skorumpowane. Dlatego jeśli już przypadki przemocy seksualnej wobec księży czy sióstr są nagłaśniane, to albo przez osoby, które odeszły z zakonu czy kapłaństwa – tudzież właśnie odchodzą – albo z zachowaniem anonimowości. Przypadek ks. Siatki to ewenement – przykład człowieka albo niebywale odważnego i oddanego prawdzie, albo zdesperowanego, bo i tak nie ma już nic do stracenia. Zresztą prawdopodobnie jedno i drugie jest prawdziwe.

Czytaj też: Kulisy spotkania biskupów ze skrzywdzonymi. Abp Jędraszewski nie przyszedł

„Nie ma z ciebie pożytku”

Ks. Siatka nie ma wiele do stracenia także dlatego, że wiele już mu odebrano. Latami odsuwano go od duszpasterstwa, tylko czasowo do niego przywracając. Nigdy nie zaoferowano mu realnej pomocy pozwalającej poszukać ukojenia i uzdrowienia. Nie zrobiono niczego, co pozwoliłoby zaspokoić potrzebę sprawiedliwości. Owszem, Kościół uznał w procesie winę jego oprawcy. Po pierwsze jednak, tylko w zakresie „czynów homoseksualnych”, a nie przemocy. Po drugie zaś, z powodu przedawnienia czynów nie nałożono na niego żadnych kar. Sprawa nie wpłynęła też widocznie na zahamowanie jego kariery. Potrzeby ks. Siatki – podobnie jak wielu innych osób skrzywdzonych w Kościele – wiecznie miały mniejsze znaczenie dla kościelnych włodarzy niż korporacyjne interesy.

Inny przykład: to przecież dlatego biskupi decydują się na zmuszanie osób pokrzywdzonych do wieloletnich batalii sądowych o odszkodowanie, zamiast stworzyć – wzorem Kościołów w innych krajach – systemy transparentnych zadośćuczynień. Boją się wysypu spraw, a przecież lepiej niż my wiedzą, ile ich może być. Wolą więc łamać zasady przyzwoitości i raz na jakiś czas zapłacić wysoką sumę wyjątkowo zdeterminowanemu skrzywdzonemu, który gotów jest przejść tę poniżającą ścieżkę zdrowia, niż płacić kwoty mniejsze, ale wielu osobom.

To przykład na to, jak krótkowzrocznie i amoralnie rozumiane „dobro Kościoła” góruje zarówno nad przyzwoitością, jak i nad psychologiczną wiedzą naukową. Również w historii ks. Siatki widać niezrozumienie, jak ważną rolę w procesie odzyskiwania zdrowia psychicznego po traumatycznej krzywdzie może mieć uczynienie zadość potrzebie sprawiedliwości. Widać również niezrozumienie dla tego, czym jest depresja – relacje jego kolegów z zakonu sugerujących, że nie wywiązywał się z obowiązków, więc odsunięto go od działalności duszpasterskiej, jasno to uwidaczniają. Oto chorujący człowiek jest mierzony miarą efektywności, a nie potrzeb. Kolejne pomieszanie porządków, powadzenie się z nauką i wypaczenie Ewangelii.

To trzeci kluczowy element hamujący ujawnianie krzywd przez księży i siostry. Wiele lat funkcjonowania w strukturach kościelnych i bezskutecznego poszukiwania jakiejś formy wsparcia, uznania, zadośćuczynienia czy nazwania mogą w niejednym człowieku zrodzić poczucie beznadziejności podejmowanych działań. Skoro i tak nic się nie zmieni, to może lepiej, bezpieczniej, pewniej, schować tę część siebie gdzieś głęboko?

Znam ludzi, którzy dokonali właśnie takiego wyboru. Nie śmiem go oceniać: jeśli to lepiej służy ich dobrostanowi, pozostaje ich wspierać, nie bawiąc się w mądralińskiego doradcę. To nie jednostki są odpowiedzialne za brak zgłoszeń. To struktury, mechanizmy i kultura działania sprawiają, że choć nieopisanej, nieraportowanej i nierozliczonej przemocy – także seksualnej – w Kościele jest wciąż bardzo dużo, trudno zakładać, by tak ważny tekst Wójcika i heroiczna postawa ks. Siatki przyniosły przełom w postaci znaczącego wzrostu liczby ujawnień. Przypadków jest dużo, ale wiele z nich na zawsze zostanie ukryta pod korcem. Choć przecież jeśli Ewangelia mówi: „Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli”, to prawda o tej przemocy jest jak niezbędne do zmiany sytuacji światło, które powinno się „stawiać na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu”.

Ks. Siatka to światło zapalił. Obawiam się, że płomyk zostanie zduszony. Ale przecież także iskra potrafi czasami rozniecić wielki ogień.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną