Przy okazji prac nad zmianami w podstawach programowych eksperci zwrócili uwagę, że cała robota na nic, jeśli dzieci nie będą regularnie obecne na lekcjach. Nawet najlepsza reforma nie wypali, jeżeli będą chodzić do szkoły w kratkę. Obecnie w oświacie obowiązuje zasada, że frekwencja powinna być co najmniej 50-proc. Niższa oznacza kłopoty, np. konieczność zdawania egzaminów klasyfikacyjnych. W praktyce wcale tak nie jest.
Katarzyna Lubnauer na początku lipca zdradziła, że w MEN rozważa się wprowadzenie bardzo restrykcyjnego prawa, np. pozwalającego policji nawet na zawracanie rodziców z lotnisk, gdyby wyjazd na wczasy z dziećmi odbywał się w trakcie roku szkolnego. Jak twierdziła wiceministra, resort chce, aby „rodzice rozumieli, że obowiązek szkolny oznacza obowiązek szkolny”. Nie tylko ich zamurowało.
Frekwencja w szkole: kto to sprawdzi?
Zanim rozpoczął się nowy rok szkolny, Lubnauer wycofała się z tych zapowiedzi, zapewniając, że w MEN nie są prowadzone żadne prace nad nowymi zasadami egzekwowania obowiązku szkolnego. Oznaczało to, iż dzieci mogą chodzić do szkoły w kratkę. Niektórzy rodzice ponownie zaczęli planować wyjazdy z dziećmi na wypoczynek we wrześniu lub czerwcu, kiedy koszty wypoczywania są mniejsze. Rzekomo z tego powodu w pierwszych i ostatnich tygodniach szkoły frekwencja zwykle jest najniższa.
Problem zbyt niskiej frekwencji wypłynął ponownie w pierwszych dniach listopada, kiedy ruszyły prace nad uczynieniem z wychowania fizycznego przedmiotu, który zachwyciłby uczniów. Koniec z nudną gimnastyką, koniec ze zwolnieniami z WF. Aby nie dopuścić do sytuacji, że powołane przez Barbarę Nowacką grono ekspertów (inicjatywę wsparły takie sławy sportu jak Otylia Jędrzejczak czy Monika Pyrek) napracuje się na próżno, w MEN zaczęto rozważać podniesienie progu frekwencji z 50 do nawet 70 proc.