Gangi dachowe
Ostrzegamy! W Polsce grasują zupełnie nowe grupy przestępcze. Udają dekarzy i rynniarzy
73-letni emeryt Janusz mieszka samotnie na wsi, daleko od innych zabudowań. 40 km od Warszawy. Co ważne, choruje na nowotwór.
Któregoś dnia zauważył, że na poddaszu przecieka sufit wokół kołnierza przy kominie. Ale poszukiwania dekarza nie były łatwe. Terminy półroczne i żadnej gwarancji, że ktoś przyjedzie, bo robota mała, a dekarze wolą prace kompleksowe. Wrzucił w wyszukiwarkę hasło: „dekarz Grójec”. Jako pierwsza pokazała mu się oferta bez adresu co prawda, ale z numerem telefonu i zachętą, że reperują w krótkim terminie.
I rzeczywiście, termin był rekordowo krótki. – Przyjedziemy za godzinę – oznajmił męski głos w słuchawce. Pan Janusz pomyślał: „No, rewelacja!”. Po godzinie na jego działkę wjechały trzy samochody i pięciu ludzi. Mieli drabinę i sprzęt dekarski, a nawet odpowiednie blachy i potrzebne elementy. Wyglądali fachowo. Szef przedstawił się jako Istvan Gabor, Mołdawianin, od wielu lat mieszkający i naprawiający dachy w Polsce. Pozostali też mieli pochodzić z Mołdawii.
Krzyczeli, grozili, chodzili po pokojach
Szef dekarzy, nie wchodząc nawet na dach, wycenił robotę na jakieś 2,5 tys. zł. Janusz przystał na te warunki. Prace trwały około trzech, czterech godzin. W tym czasie właściciel domu pojechał do bankomatu, aby wypłacić odpowiednią kwotę.
Trzy dni wcześniej w szpitalu zaaplikowano mu kolejną dawkę tzw. chemii – toksycznej wlewki z leków na nowotwór. Chory źle znosił te wlewki, słabł, tracił koncentrację, przestawał jeść, miał nudności i ogarniała go trudna do opanowania senność. Taki stan trwał przeważnie siedem, osiem dni. Teraz był właśnie w apogeum złego samopoczucia.
Zapadł już zmierzch, kiedy dekarze skończyli pracę. Szef i jego zastępca przystąpili do wyliczenia całkowitych kosztów.