Tak jak troska o Boże Narodzenie zaczyna się już w pierwszych dniach listopada, przynajmniej w handlu, tak samo zainteresowanie ósmoklasistów dostaniem się do wymarzonej szkoły średniej zaczyna się w podstawówkach już teraz. Rodzice dzwonią do liceów i pytają, ile dziecko musi mieć punktów, aby się dostać. Dlaczego aż tyle?
Rodziny zaczynają liczyć punkty i szukają pomysłu na zdobycie dodatkowych. Zostało zaledwie pół roku. Nie każde dziecko może odnieść sukces na olimpiadzie przedmiotowej albo wygrać ogólnopolski konkurs, do tego trzeba pracowitości, talentu i szczęścia. Nie każdy nastolatek wyciśnie z egzaminu ósmoklasisty maksymalne wyniki. Każdy jednak może zostać wolontariuszem i dzięki temu dorzucić do puli kilka punktów.
Ambitne dzieci walczą o punkty
Rodzice bardzo chcą, aby dziecko otrzymało na świadectwie ukończenia ósmej klasy wpis o zaangażowaniu w działalność na rzecz innych ludzi. Dzięki tej informacji komisja rekrutująca do szkoły ponadpodstawowej przyzna kandydatowi dodatkowe 3 pkt za wolontariat. Mogą one zdecydować o dostaniu się do wymarzonego liceum czy technikum. Ambitne dzieci walczą o te punkty tak mocno jak o stopnie celujące i biało-czerwony pasek. W tym roku trudniej będzie zdobyć pasek (zapewnia 7 pkt), gdyż do średniej nie liczy się już ocena z religii, najczęściej celująca. Rodzice walczą razem z dziećmi o każdy punkt, nieraz bardziej zażarcie niż nastolatki.
Prawo oświatowe nakłada na szkoły podstawowe obowiązek organizowania działalności wolontariackiej, aby dzieci, które chcą w tym uczestniczyć, nie musiały daleko szukać. Podstawówki mają też obowiązek respektowania zaświadczeń wydawanych przez zewnętrzne podmioty zajmujące się działalnością charytatywną, dziecku przecież może nie wystarczać aktywność na terenie macierzystej placówki. Uczniowie i uczennice mogą pracować na rzecz innych ludzi w najróżniejszych instytucjach świeckich i religijnych, nawet takich, które z oświatą mają niewiele wspólnego. Nikomu nie można powiedzieć, że jego aktywność prospołeczna się nie liczy albo że jest gorsza od tego, co robią rówieśnicy na terenie szkoły.
Rodzice mają jednak świadomość, że wolontariat wolontariatowi nierówny, dlatego domagają się, aby dzieci były traktowane sprawiedliwie. Nie może być tak, że jedno dziecko musi co roku brać udział w każdej akcji dobroczynnej organizowanej w placówce, a inne sprzeda kilka ciastek na rzecz powodzian albo weźmie udział w akcji zapalania zniczy na grobach zmarłych nauczycieli i już ma wpis na świadectwie, iż wspierało ludzi w potrzebie. Szczególnie zaniepokojeni są rodzice, którzy posłali dzieci do różnych szkół, np. starsze do podstawówki rejonowej, a młodsze do prywatnej. Okazuje się, że co szkoła, to inne zasady.
Ile punktów za wolontariat
Punkty za wolontariat są nielicznymi, które władze oświatowe pozostawiły w gestii szkół. Nie ma jednolitych zasad oceniania dziecięcego wolontariatu. Nawet placówki sąsiednie nie muszą się ze sobą dogadywać. Żadna instytucja zewnętrzna – ani kuratorium oświaty, ani Okręgowa Komisja Egzaminacyjna – nie ma prawa narzucać szkołom regulaminu oceniania wolontariatu. Nauczyciele sami decydują, co się konkretnie liczy w ich placówce, a co nie, ile wysiłku muszą włożyć uczniowie w uznawaną przez szkołę aktywność prospołeczną, ile godzin trzeba na to poświęcić, aby mieć prawo otrzymania zaświadczenia uprawniającego do zdobycia 3 pkt. Jeśli reguły były ustalane we współpracy z całą wspólnotą, tj. radą pedagogiczną, radą rodziców i samorządem uczniowskim, są jawne dla wszystkich i nie naruszają praw dziecka, wtedy żadna władza tego nie podważy.
Twórca pomysłu przyznawania premii za dobroczynność założył, że wolontariusz otrzyma 3 pkt albo nic. Gradacja nagradzania nie została przewidziana. Więcej punktów uczeń nie otrzyma, choćby był prawą ręką Jurka Owsiaka i współorganizował finał WOŚP. Mniej też nie może otrzymać. Obowiązuje zasada, że albo dostaje 3 pkt (na podstawie lakonicznego wpisu o udziale w wolontariacie), albo nic, jeśli nie ma takiego wpisu na świadectwie. Ustawodawca założył, że dzieci nie są egzaminowane z wolontariatu, dlatego nie mogą otrzymywać różnych ocen, np. 0 – nie udzielał się, 1 – trochę się udzielał, 2 – znacznie się udzielał, 3 – wybitnie się udzielał. Idea premiowania aktywności prospołecznej była taka, aby wszystkie dzieci potraktować jednakowo, gdyż dzielenie na lepszych i gorszych wolontariuszy byłoby niepedagogiczne.
Zamiary były dobre, ale nie przewidziano, że w praktyce dokonają się o wiele większe podziały. Jedne szkoły wydają zaświadczenia praktycznie za nic, np. za jednorazowe wsparcie szkolnej bibliotekarki w układaniu książek, inne wymagają wielogodzinnej pracy co roku, począwszy od klasy czwartej aż do ostatniej. W jednych placówkach nie widzi się problemu w tym, że większość uczniów aktywizuje się w klasie ósmej, a w innych dyrekcja żąda aktywności podczas całego pobytu dziecka w podstawówce. Jeżeli uczeń dopiero w ostatniej klasie przypomniał sobie o konieczności pomagania ludziom, nie może już liczyć na punkty za wolontariat.
No więc dzieci są oceniane nierówno. Za tę samą pracę mogą otrzymać zaświadczenie o spełnieniu wymogów albo też nie otrzymać nic. MEN oddał wolontariat w ręce nauczycieli. Powstał kolejny powód, aby ich nie szanować, gdyż się nie dogadali (nie musieli) i przez to bardzo namieszali, wręcz zepsuli ideę wolontariatu.
Więcej w tym systemie zła niż dobra
Rodzice nie akceptują sytuacji, że za tę samą pracę dziecko może zdobyć upragnione 3 pkt (ma bowiem zaświadczenie) lub nie zdobyć (poprzeczka wymagań jest ustawiona znacznie wyżej i szkoła nie wyda zaświadczenia za drobnostkę). Rodzice wymieniają się doświadczeniami w mediach społecznościowych, uczniowie kontaktują się ze sobą, więc wszyscy dobrze wiedzą, iż wolontariat jest oceniany według widzimisię nauczycieli, a to budzi poczucie niesprawiedliwości. Nie może być tak, że w jednej szkole za identyczny wysiłek dziecko zostanie ozłocone, a w innej pozbawione prawa do nagrody, czyli w punktowym systemie wyzerowane.
Właściwie doszliśmy z tym problemem do ściany, szkoły już go nie rozwiążą. Konieczne jest, aby MEN ustaliło „wynagrodzenie minimalne” oraz „minimalne obowiązki” wolontariackie. Obecny system jest szkodliwy, nie ma sensu go podtrzymywać. Jest wybitnie niepedagogiczny. Części dzieci wolontariat będzie się kojarzył z łatwo zarobionymi punktami, dużym zyskiem za nic, a dla innych dzieci będzie to istna droga przez mękę, harówka pod przymusem. Więcej w tym zła niż dobra. Wolontariat szkolny nie jest drobnostką. Mieć te 3 pkt lub nie mieć – może zdecydować o przyszłości. Nieraz 1 pkt robi dużą różnicę w rekrutacji, a co dopiero 3.
Dzieci powinny się wdrażać do aktywności na rzecz innych ludzi, choć dyskusyjne jest, czy należy im płacić za wspieranie wspólnoty, do której należą. Premiowany punktami powinien być wolontariat zewnętrzny, natomiast wspieranie bibliotekarki w układaniu książek czy nauczycielki biologii w podlewaniu kwiatków powinno być traktowane jako oczywisty gest niewymagający nagrody. Dzieci nie powinny być w szkole tresowane niczym pieski. Należy wychowywać je w idei, że w małej wspólnocie, jaką jest rodzina, zespół klasowy oraz środowisko szkolne, pomagamy sobie nie dla nagrody, lecz z powodu więzi. Nagrody możemy przyznawać za wychodzenie z pomocą do obcego środowiska, aby szerzyć wartości humanitarne i przekonywać, że każdy zasługuje na pomoc, a nie tylko osoba bliska.
Nie jestem zwolennikiem nagradzania nastoletniego dziecka czymś namacalnym, np. pieniędzmi lub punktami, za to, że wyrzuci śmieci do kosza czy odstawi książki na półkę. Nagrodą za pracę na rzecz krewnych, przyjaciół i bliskich są dobre relacje, jakie się wtedy budują między nimi. Tak samo w szkole nie każdy gest dobrej woli trzeba premiować punktacją czy oceną. Niepotrzebnie niektóre szkoły przekształciły wzniosłą ideę wolontariatu w prymitywną zasadę: „płacimy punktami, które liczą się w rekrutacji do liceów i techników, więc wymagamy”. Jako nauczyciele (jako rodzice też) powinniśmy kierować się zasadą, że dzieciom nie płacimy, ale bardzo nam zależy, aby nas wspierały. Gdy trzeba płacić za wszystko, nawet za mówienie „dzień dobry”, przestajemy wychowywać, a zaczynamy tresować. Dzieci nie są zwierzętami, nie potrzebują tresury.