Społeczeństwo

Przerabiamy uczniów na edukacyjne zera, wykładowcy będą musieli się narobić. Chcą obniżenia pensum

Matura 2023 Matura 2023 Roman Bosiacki / Agencja Wyborcza.pl
Gdy maturzyści świętują, a szkoły dumnie ogłaszają, iż 100 proc. absolwentów lub niewiele mniej zdało maturę, pracownicy uczelni łapią się za głowę, gdyż wiedzą, jak słabych ludzi będą musieli przyjąć. Praca z takimi studentami wymaga dużo więcej wysiłku. Przerabiamy uczniów na edukacyjne zera.

Egzamin maturalny w najnowszej formule 2023 promuje wyłącznie wysoką zdawalność, jednocześnie toleruje bardzo niskie wyniki maturzystów, nawet zerowe. System został tak pomyślany, aby oceny niedostateczne też zaliczały. Absolwenci mogą nie umieć nic, co liczy się na następnym etapie edukacji, a i tak otrzymają prawo do studiowania. Taka matura to żadna matura, CKE stworzyła egzamin fikcyjny.

30-procentowy próg zdawalności obowiązuje tylko na poziomie podstawowym z trzech przedmiotów – języka polskiego, obcego i matematyki – natomiast do wybranego przez maturzystę egzaminu zdawanego na poziomie rozszerzonym wystarczy jedynie przystąpić. Wynik z rozszerzeń nie decyduje o zdaniu, może więc być nawet zerowy. I tak właśnie się dzieje. Skoro można zdać maturę, nie umiejąc nic, to po co się starać?

Ze słabymi studentami trzeba się narobić podwójnie

W tym roku egzaminatorzy wręcz zalali zerami maturzystów, co w ogóle nie wpłynęło na poziom zdawalności. Jest on rekordowo wysoki (84,1 proc. zdało w pierwszym podejściu, 10,4 proc. przystąpi do egzaminu poprawkowego w sierpniu, a tylko 5,5 proc. definitywnie nie zdało matury). Gdy maturzyści świętują, a szkoły dumnie ogłaszają, iż 100 proc. absolwentów lub niewiele mniej zdało maturę, pracownicy uczelni łapią się za głowę, gdyż wiedzą, jak słabych ludzi będą musieli przyjąć. Praca z takimi studentami i studentkami będzie wymagała znacznie więcej wysiłku niż z osobami dobrze przygotowanymi do nowych zadań.

W systemie szkolnym uczniowie z ocenami niedostatecznymi nie otrzymaliby promocji, musieliby więc powtarzać klasę. Natomiast maturę zdaje się również wtedy, gdy ocena jest niedostateczna. „Nie będziecie repetować” – zdaje się śpiewać CKE. Taka filozofia egzaminowania doprowadziła do tego, że z każdego przedmiotu zdawanego na poziomie rozszerzonym, z wyjątkiem języków obcych, nieomal połowa maturzystów osiąga poziom niedostateczny, czyli wynik między 0 a 30 proc. Oznacza to, że co druga osoba, która otrzyma w tym roku świadectwo zdanej matury, nie nadaje się do studiowania, gdyż nie opanowała podstaw przedmiotu, który jest kluczowy podczas nauki w szkole wyższej.

Zostaną jednak przyjęci, ponieważ kandydatów z lepszymi wynikami jest znacznie mniej niż miejsc oferowanych przez uczelnie (z wyjątkiem kilku najbardziej prestiżowych kierunków, jak np. medycyna, psychologia czy informatyka). Nieprzygotowani do studiowania młodzi ludzie będą stanowili problem nie tylko dla uczelni, ale też dla tych studentów, którzy są dobrze przygotowani do dalszej nauki. Lepiej przygotowani do studiowania kandydaci już w procesie rekrutacji odkrywają, że swoimi wynikami przebijają cztero-, pięcio-, a nawet dziesięciokrotnie próg, który ustanowiła uczelnia. Znaczy to, że będą studiować ramię w ramię z kolegami i koleżankami, którzy nie powinni zostać przyjęci. Zdolni i dobrze wyedukowani kandydaci powinni omijać uczelnie, które przyjmują maturzystów z wynikami 0–30 proc. z kluczowych dla danego kierunku przedmiotów. Jak można studiować matematykę, ekonomię czy mechanikę i budowę maszyn w towarzystwie osób, które w liceum lub technikum z matematyki nie pojęły prawie nic?

Maturzyści powinni studiować wyłącznie język angielski

W tym roku zero otrzymała co dziesiąta osoba zdająca matematykę na poziomie rozszerzonym i co piąta zdająca język polski. Z innych przedmiotów zer jest mniej, ale też się pojawiają (z informatyki 6 proc. zdających wyszło z zerowym wynikiem). Jednak nie zera są najbardziej niepokojące, lecz olbrzymia liczba maturzystów, którzy wznieśli się jedynie trochę ponad zero. Wyniki na poziomie 0–30 proc., czyli ewidentnie niedostateczne, otrzymuje właściwie co drugi maturzysta. Z biologii tak niski wynik uzyskało 46 proc. tegorocznych maturzystów, z chemii – 47 proc., z fizyki – 46 proc., z informatyki 50 proc., z matematyki rozszerzonej zaś 53 proc. Nawet z wiedzy o społeczeństwie ocenę niedostateczną, czyli wynik 0–30 proc., zdobyło równo 50 proc. zdających. Tylko z historii wynik jest nieco lepszy (ocena 0–30 proc. – 37 proc. zdających) oraz geografii (0–30 proc. – 40 proc. zdających), jednak też szału nie ma.

Gdybyśmy zaś podnieśli poprzeczkę i uznali, że zadowalający jest wynik pół na pół, a tak przecież powinniśmy postąpić, wtedy byśmy się przerazili, jak niewiele osób przekroczyło próg 50 proc. z przedmiotu zdawanego na poziomie rozszerzonym. Okazałoby się, że tegoroczni maturzyści – poza wybitnymi wyjątkami – powinni studiować wyłącznie język angielski, gdyż tylko egzamin z tego przedmiotu zdali zadowalająco. Z angielskiego na poziomie rozszerzonym jedynie 16 proc. maturzystów nie przekroczyło progu 30 proc. Również średnia z tego przedmiotu – cały czas chodzi o poziom rozszerzony – jest najwyższa, wynosi 62 proc. Do pięt angielskiemu nie dorasta żaden innych przedmiot na polskiej maturze. Średnia z matematyki rozszerzonej to 33 proc., wiedzy o społeczeństwie – 35 proc., informatyki – 36 proc., chemii – 38 proc., biologii – 40 proc., fizyki i geografii – 41 proc., języka polskiego i historii – 42 proc. Z żadnego przedmiotu, nie licząc angielskiego, nie udało się nawet zbliżyć do średniej 50 proc. A przecież zasada, że dopiero połowa zalicza, jest uznawana za naturalną. Wymyślono sztuczny próg 30 proc., aby przepchnąć jak najwięcej osób przez sito matury, okazało się jednak, że na poziomie rozszerzonym 30 proc. nie udaje się osiągnąć większości maturzystom, dlatego progi te zniesiono. To właśnie z obawy przed katastrofą egzaminacyjną nie została zrealizowana zapowiedź, że zostanie wprowadzony próg 30 proc. na jednym przedmiocie rozszerzonym. Gdyby wprowadzono taki próg, zdawalność spadłaby do poziomu 50 proc.

Nauczyciele akademiccy żądają obniżenia pensum

Wysoka zdawalność nie przykryje jednak katastrofy, jaką jest olbrzymia liczba maturzystów, którzy zdali maturę tylko dlatego, że system toleruje ich rażąco niskie umiejętności. Z katastrofalnym spadkiem wiedzy i umiejętności kandydatów do studiowania od lat mierzą się pracownicy uczelni, którzy siódme poty wylewają, aby pomóc studentom nadrobić braki, jakie wynieśli ze szkoły podstawowej i średniej. Studentów polonistyki trzeba uczyć ortografii i interpunkcji, gdyż te umiejętności nie są w szkole ćwiczone. A po co mają być ćwiczone, skoro nie liczą się na egzaminach? Nawet tysiąc błędów ortograficznych i drugie tyle interpunkcyjnych nie poskutkuje dyskwalifikacją, natomiast nieznajomość pojęcia „synkretyzm” czy napisanie swobodnego eseju bez postawionej tezy natychmiast przełoży się na zero. Czego nie umieją absolwenci szkół średnich z innych przedmiotów, mogę sobie tylko wyobrażać. Pracownicy uczelni będą pomagali nadrobić te braki, ale odbędzie się to kosztem ich własnych ambicji, choćby pracy naukowej. Braków do nadrobienia jest bowiem tyle, że pracownicy akademiccy musieliby, gdyby usiłowali rzetelnie pomóc, porzucić badania naukowe i zająć się tylko dydaktyką. Nie jest to jednak ani realne, ani dobre.

Każdy, kto zajmuje się nauczaniem, dobrze wie, iż praca ze słabą grupą wymaga dwukrotnie, a czasem nawet więcej wysiłku niż z grupą dobrą. Kto zaś nie zajmuje się zawodowo dydaktyką, może się zdziwić, iż pracownicy szkół wyższych zwrócili się z żądaniem do władz o zmniejszenie pensum dydaktycznego, które zapewne w rozumieniu laików jest bardzo niskie. Osoba zatrudniona na stanowisku profesora ma obowiązek przeprowadzić rocznie zaledwie 180 godz. zajęć czy wykładów (6 godz. w tygodniu), na stanowisku asystenta czy adiunkta 240 godz. rocznie (8 godz. w tygodniu). Tylko pracownicy dydaktyczni, którzy nie zajmują się badaniami, mają tych godzin więcej: 360 rocznie (12 w tygodniu). Natomiast lektor oraz instruktor uczą tyle, ile nauczyciele w szkołach średnich i podstawowych, czyli 540 godz. rocznie (18 w tygodniu). Godzina akademicka, podobnie jak szkolna, to 45 minut.

Praca ze słabymi studentami okazuje się tak wyczerpująca, iż uczeni nie mają sił na badania. Dlatego w imieniu pracowników badawczo-dydaktycznych wystąpiła Rada Szkolnictwa Wyższego i Nauki (RSzWiN) ZNP i zażądała zmniejszenia pensum dydaktycznego już od nowego roku akademickiego, czyli od 1 października 2024. W przypadku profesora pensum miałoby zostać zmniejszone o 30 godz. rocznie (z 6 godz. do 5 w tygodniu), natomiast asystenta i adiunkta o 60 godz. rocznie (z 8 w tygodniu do 6). Oczywiście lepszym wyjściem byłoby przyjęcie mniejszej liczby studentów, podobnie jak w liceach czy technikach zmniejszenie liczby uczniów w klasach, jednak na to nie może sobie pozwolić żadna uczelnia ani szkoła, gdyż za studentem i uczniem idą pieniądze z budżetu centralnego. Im więcej więc upcha się ludzi na studiach czy w klasach, nawet kompletnie nieprzygotowanych, tym więcej pieniędzy otrzyma dana instytucja.

Uczymy rzeczy niepotrzebnych, a pomijamy te ważne

Pośrednio pracownicy akademiccy mówią więc, iż są świadomi, jak niski poziom reprezentują studenci. Trzeba się będzie z nimi narobić, dlatego nauczyciele akademiccy chcą mieć mniejsze pensum dydaktyczne. Należy się spodziewać, że również nauczyciele w szkołach podstawowych i średnich będą walczyć przynajmniej o zachowanie obecnego pensum (18 godz. w tygodniu). Skoro państwo polskie nie zamierza inwestować w jakość edukacji, czego dowodem jest aprobowanie przez władze oświatowe złej matury, nauczycielom nie pozostaje nic innego, jak walczyć o jak najniższe obciążenie godzinami dydaktycznymi.

Nie byłoby takiego uporu pedagogów i uczonych w kwestii zachowania lub wręcz zmniejszenia pensum, gdybyśmy mieli lepszy system egzaminowania i powiązane z nim lepsze podstawy programowe. Gdybyśmy po prostu lepiej dbali o rozwój dzieci i młodzieży. Mamy jednak wadliwe wymagania, uczymy rzeczy niepotrzebnych, a pomijamy naprawdę ważne, przydatne na kolejnych etapach nauki i życia treści. System jest zły, ponieważ uczniowie nie czują potrzeby wysilania się i podążania w tym kierunku, który pomoże im się rozwijać, gdyż przecież dobrze zdają egzaminy. Wprawdzie „dobrze” zdany egzamin oznacza również wynik zerowy, a najczęściej niedostateczny z tzw. rozszerzeń (0–30 proc.), po co jednak się starać o coś więcej, skoro z zerowymi i niedostatecznymi wynikami też przyjmują na studia? Przerabiamy mnóstwo uczniów na edukacyjne zera i wmawiamy im oraz sobie, że problemu nie ma. Chcesz, aby twoje dziecko straciło talent, wyślij je do szkoły. Jak się nauczyciele postarają, to nawet dobre geny nie pomogą: okaże się, że dziecko jest zerem. I to jest dobry system?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przerost Ziobry nad treścią. Zorganizował w resorcie małą armię

Na bazie funkcjonariuszy Służby Więziennej został stworzony specjalny uzbrojony oddział do ochrony budynków należących do ministerstwa. Roczny koszt utrzymania tego zespołu to 13,5 mln zł.

Juliusz Ćwieluch
01.08.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną