Społeczeństwo

„Pacjent biologicznie był martwy”. Rozmawiamy z ukraińskim lekarzem oskarżonym o zabójstwo

Andrii Kadukha, rezydent Wielospecjalistycznego Szpitala Wojewódzkiego w Gorzowie Wielkopolskim Andrii Kadukha, rezydent Wielospecjalistycznego Szpitala Wojewódzkiego w Gorzowie Wielkopolskim Zbigniew Borek / Polityka
Dlaczego prokuratura postawiła Andrijowi Kadukhce zarzut zabójstwa? Dlaczego zrezygnowała z opinii biegłych? Dlaczego kolega lekarz oskarżył go o zbrodnię? Odsłaniamy kulisy sprawy, która zbulwersowała środowisko medyczne i opinię publiczną.

Andrii Kadukha (zgadza się na podanie nazwiska), 27-letni rezydent Wielospecjalistycznego Szpitala Wojewódzkiego w Gorzowie Wielkopolskim, został przed tym szpitalem w biały dzień zakuty w kajdanki i trafił do aresztu po tym, jak odłączył pacjenta od urządzeń podtrzymujących życie. „Polityka” pisała o tym jako pierwsza.

„Nie jest pan lekarzem!”

– Wyłączył pan pompę amin katecholowych [podtrzymują krążenie – red.]?
– Tak.
– Sam?
– Tak.
– Nikt panu nie kazał?
– Nikt.
– Nie jest pan lekarzem!

W domyśle: jest pan zabójcą.

Tak według naszych ustaleń wyglądała rozmowa, która okazała się kluczową dla losów rezydenta. Jej uczestnikami byli także: dyrektor ds. medycznych szpitala, kierownik oddziału anestezjologii i intensywnej terapii oraz kierownik specjalizacji. Pytał ten ostatni, Kadukha odpowiadał.

Po tym „przesłuchaniu” trzej biorący w nim udział lekarze poszli do prezesa szpitala Jerzego Ostroucha i oznajmili wzburzeni, że Kadukha zabił pacjenta. Ostrouch zachował zimną krew i polecił zabezpieczyć dokumentację na potrzeby komisji do zbadania sprawy (powołał ją nazajutrz). – Dopiero wieczorem dotarło do mnie, że nie wiedzieliśmy przecież, w jakim stanie był pacjent, jakie były jego rokowania i czy miał prawo umrzeć – mówi dziś Jerzy Stasiak, szef oddziału anestezjologii i intensywnej terapii, uczestnik feralnej „rozmowy”.

Komisja ustaliła podstawowe fakty: 9 stycznia 2024 r. Kadukha pełnił dyżur na oddziale intensywnej opieki medycznej (OIOM). Miał tam trafić 86-latek po skomplikowanej operacji, ale nie dotarł, dlatego Kadukha poszedł na tzw. salę wybudzeń sprawdzić, co się z nim dzieje. U podłączonego do respiratora pacjenta stwierdził zatrzymanie krążenia i zanik tętna na tętnicach obwodowych, brak reakcji źrenic na światło i brak odruchu tchawicy.

W ocenie komisji wszystko wskazywało, że pacjent „w praktyce” był martwy. Przy życiu podtrzymywała go tylko aparatura, którą Kadukha odłączył. Według komisji nie był to nawet błąd medyczny (nie mówiąc o zabójstwie), lecz „zaniedbanie organizacyjne”, bo jako rezydent powinien podjąć decyzję w konsultacji ze specjalistami. „W takiej sytuacji każdy lekarz ma prawo do decyzji o niepodejmowaniu czynności resuscytacyjnych ze względów humanitarnych. Stosowanie bardzo inwazyjnego leczenia (…) nosiłoby znamiona uporczywej terapii” – podkreśliła jednak komisja.

Jej szef prof. Maciej Żukowski, ordynator kliniki anestezjologii i intensywnej terapii Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie oraz doradca zarządu gorzowskiego szpitala, mówił „Polityce”, że decyzja Kadukhi nie miała żadnego wpływu na śmierć pacjenta. Tym samym komisja oczyściła Kadukhę i rekomendowała jego powrót do pracy (był zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy).

To zamykałoby sprawę od strony prawnej, ale dowiedział się o niej inny rezydent Łukasz Z. – Opowiadał na korytarzach, że Andrii zabił pacjenta i powinien siedzieć w więzieniu – twierdzi Stephan, kuzyn Kadukhi, także lekarz gorzowskiego szpitala. O rzekomej zbrodni Łukasz Z. powiadomił prokuraturę. Po jednym z całonocnych dyżurów Andrii Kadukha został przed szpitalem zakuty w kajdanki, a potem aresztowany.

– Ta sprawa to tragedia zmarłego i jego bliskich, ale także młodego lekarza i polskiej medycyny, bo zarzut zabójstwa i areszt są tak dalece nieadekwatne, że mogą wywołać efekt mrożący – komentował prof. Radosław Owczuk z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, prezes elekt Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii.

Przyjrzyjmy się zatem bohaterom tego dramatu.

Pacjent Daniel Z. „W mojej opinii był niereanimacyjny”

86-letni Daniel Z. do szpitala w Gorzowie trafił 9 stycznia o godz. 1:33 z silnym bólem brzucha. Z powodu zatoru tętnicy krezkowej górnej, zaopatrującej w krew narządy jamy brzusznej, usunięto mu jelito cienkie. Ze szpitalnej dokumentacji (dotarła do niej Judyta Watoła z „Gazety Wyborczej”) wynika, że miał zakrzep w pniu trzewnym (najwyżej położony odcinek aorty brzusznej), zawał nerki, śledziony i jelita, niewydolność serca i nerek, zapalenie otrzewnej i sepsę. Stwierdzono także niedrożność tętnic udowych.

Operowano go, by usunąć martwe pętle jelit i ulżyć w cierpieniu. Próby udrożnienia zatkanych tętnic lekarze uznali za daremne, bo chory nie miał szans na przeżycie. „Dopuszczalnym sposobem postępowania przy tak rozległej martwicy jelit i przy uwzględnieniu wieku i stanu pacjenta potwierdzonego jest ich pozostawienie bez resekcji i stosowanie dużych dawek leków przeciwbólowych do czasu zgonu pacjenta” – odnotowano.

Jak ustaliła „Polityka”, dwoje lekarzy jego stan oceniło jako „skrajnie niekorzystny”. Według lekarki, która go znieczulała do operacji, Daniel Z. miał zaburzenia rytmu serca, hipotensję (ciśnienia krwi poniżej granicznych wartości), potrzebował leków wspierających krążenie, żeby w ogóle można go było znieczulić. Pod koniec operacji ciśnienie jeszcze spadło. „Narastająca hipotensja mogła skutkować rychłym zgonem” – wyjaśniła lekarka do protokołu. I dodała: „W mojej opinii ten pacjent był niereanimacyjny”.

Personel przewiózł Daniela Z. na dziecięcą salę wybudzeń (była pusta), żeby inni pacjenci nie widzieli, jak umiera.

Rezydent Łukasz Z. „Andrija po prostu nie lubię”

34-letni Łukasz Z. (dane zmienione na jego prośbę) nie znał, bo nie mógł znać, żadnych szczegółów na temat stanu Daniela Z., nie był też świadkiem tego, co zrobił Kadukha. O tym, że „lekarz zabił pacjenta”, miał się dowiedzieć ze słyszenia. Nie powiadomił ordynatora, lecz kierownika specjalizacji (prywatnie to jego chrzestny), a potem prokuraturę, nie czekając na ustalenia szpitalnej komisji.

– Nie mogłem przejść do porządku dziennego nad tym, że lekarz odłączył od urządzeń podtrzymujących życie pacjenta, który miał szansę na dalsze leczenie – tłumaczył Łukasz Z. w krótkiej rozmowie z reporterem „Polityki”, jedynej, na jaką się zgodził. Odmówił sprecyzowania tej wypowiedzi (podobnie jak odpowiedzi na wiele pytań). Pogląd Łukasza Z. przedstawia jego prawnik: „(…) stan 86-letniego pacjenta był ciężki, jednak pacjent nadal żył. Śmierć pacjenta oznaczałaby śmierć mózgową, która w niniejszym przypadku w chwili zdarzenia nie miała miejsca”.

W opinii naszych rozmówców ze szpitala to kolejna odsłona prywatnej wojny, jaką Z. miał toczyć z Kadukhą od miesięcy. Obaj zdobywają specjalizację z anestezjologii (Kadukha na drugim, Z. na szóstym, ostatnim roku rezydentury). Z. miał okazywać niechęć koledze na każdym kroku. – Czołgał go, bo Andrii ciężko pracuje, wiele potrafi, a na dodatek jest Ukraińcem. Pana doktora denerwuje, że Ukraińcy pracują razem z nim na oddziale – mówi Stephan, kuzyn Andrija, także lekarz gorzowskiego szpitala.

Kadukha twierdzi, że Z. dawał w kość – jemu i tylko jemu. Krzysztof Kaczmarek, dyrektor ds. medycznych lecznicy, oraz Jerzy Stasiak, przełożony obu rezydentów, dostawali sygnały, że Z. „z poczuciem wyższości poucza i podważa kompetencje doktora Kadukhi, choć nie ma do tego ani podstaw, ani tym bardziej uprawnień”.

Łukasz Z. twierdzi, że nie jest uprzedzony do żadnej nacji i zaprzecza, jakoby traktował Andrija źle, choć go „nie lubi”. Ze stanowiska jego prawnika wynika jednak, że Z. młodszego kolegę rzeczywiście pouczał. „Ewentualne uwagi kierowane przez mojego mandanta do Andrija K. związane były wyłącznie z jego podejściem do pracy i były w pełni uzasadnione” – twierdzi prawnik. Nie wiadomo, na czym się opiera, bo – powtórzmy – w ocenie przełożonych Łukasz Z. nie miał do tego „ani podstaw, ani tym bardziej uprawnień”.

„Polityka” dotarła też do dokumentu, który czarno na białym pokazuje stosunek tego rezydenta do młodszego kolegi. To raport komisji badającej sprawę 37-letniej pacjentki z perforacją przewodu pokarmowego, której wbrew zaleceniom ordynatora Łukasz Z. zlecił włączenie żywienia dojelitowego. Komisja, która badała tę sprawę, uznała, że jego postępowanie było „niedbałe i nieprawidłowe”. Wykazała też, że Z. manipulował wpisem w dokumentacji pacjentki, żeby zrzucić winę właśnie na Kadukhę.

– Proszę mi wierzyć, to jest rzadkość, żeby lekarz składał skargę na innego lekarza, a na pana doktora Z. dostaliśmy już ich kilka – mówi przedstawiciel władz szpitala. Jedna z nich dotyczyła odmowy założenia wkłucia centralnego u pacjentki w ciężkim stanie, inna „braku elementarnej wiedzy” Łukasza Z. na temat specyfiki znieczuleń do zabiegów naczyniowych. W tym drugim przypadku z powodu zaniechania Łukasza Z. operacja się wydłużyła, wzrosło przez to ryzyko udaru mózgu, dlatego ordynator poinformował, że „nie wyraża zgody na [kolejne] znieczulanie pacjentów naczyniowych” przez doktora Z. W przypadku 37-letniej pacjentki z perforacją jelita jego błąd wyłapał inny lekarz i dzięki temu kobieta przeżyła (pisaliśmy, że zmarła, bo dokumentacja szpitalna zawierała w tej sprawie błąd).

Wspólny mianownik tych spraw nasi rozmówcy ze środowiska medycznego określają słowem: arogancja. Jako rezydent Łukasz Z. pouczał, że wkłucie powinien zakładać ordynator, zaś w przypadku 37-latki, że komisja jest niepotrzebna, skoro przyznał się do winy. „Wykazał się całkowitym brakiem krytycyzmu w odniesieniu do swojego postępowania” – czytamy w protokole komisji, która to badała. Według naszych rozmówców Łukasz Z. zachowuje się tak, bo pochodzi z lekarskiej rodziny i ma „plecy”. Potwierdzeniem wpływów może być fakt, że już jako rezydent został lokalnym rzecznikiem praw lekarza. To funkcja, którą z reguły pełnią lekarze z większym stażem. Z. ją stracił, gdy wyszło na jaw, że przed izbą lekarską zataił swoją rolę w sprawie Kadukhi.

Zaskakiwać też może ewolucja poglądów Łukasza Z. Zablokował swoje konta w social mediach, ale u jego „znajomej” znaleźliśmy spot samorządu lekarskiego „Ratowanie życia to nie przestępstwo”. Na filmie widzimy umierającego pacjenta i dwoje lekarzy (w tych rolach Tomasz Kot i Katarzyna Dąbrowska), którzy spierają się, czy pozwolić mu umrzeć, czy też podjąć ryzyko operacji i w razie porażki odpowiadać przed rodziną i prokuratorem.

„Lekarze i pacjenci są po tej samej stronie, system powinien zapewniać im warunki bezpiecznego leczenia, prawo powinno pomagać, a nie przeszkadzać” – pisze Naczelna Izba Lekarska, promując tym spotem ideę wprowadzenia systemu „no fault” (bez winy). Ten system zakłada nieorzekanie o winie lekarzy w przypadku wystąpienia niepożądanych zdarzeń medycznych. „Cokolwiek zrobimy, będzie źle” – tak kończy się poruszający spot o dylematach lekarzy. Łukasz Z. postawił pod nim serduszko („super”), a gdy przed podobnym dylematem stanął jego kolega, powiadomił prokuraturę, że ten zabił pacjenta.

„Czy nie ma drugiego dna”

Gdy ujawniliśmy w „Polityce” aresztowanie, niektórzy lekarze dopytywali, czy nie ma „drugiego dna”. – Nikt by o to nie pytał, gdyby zakuto w kajdanki i aresztowano pod zarzutem zabójstwa nie ukraińskiego, ale polskiego rezydenta. Na szczęście środowisko lekarskie się zreflektowało – twierdzi nasz rozmówca znający kulisy sprawy.

Od początku w obronie rezydenta stanął zarząd szpitala. Później dołączył lokalny i krajowy samorząd lekarski, rzecznik praw lekarza i rzecznik praw obywatelskich, w internecie zebrano 2,2 tys. podpisów medyków, głównie anestezjologów. Kilka osób publicznych, w tym szanowani lekarze, złożyło w prokuraturze poręczenie za rezydenta. – Informacje o tym dodawały mi otuchy w areszcie – mówi Kadukha.

Lekarzem chciał być „od zawsze”. – Polskiego języka medycznego uczył się, gdy byliśmy jeszcze w Ukrainie i zanim Ruscy najechali nasz kraj – mówi jego kuzyn. Obaj pochodzą z Mariupola, razem się wychowali i skończyli medycynę na uniwersytecie w Charkowie.

Zza wschodniej granicy, głównie z Ukrainy, pochodzi 12 proc. białego personelu gorzowskiej lecznicy. – Stanowią konkurencję dla polskich koleżanek i kolegów, niekiedy coś zaiskrzy, ale nie ma ksenofobii – słyszymy. W nieoficjalnych rozmowach polscy lekarze narzekają, że „koledzy z Ukrainy” mają zbyt uproszczony dostęp do rynku pracy w naszym kraju, wyuczyli się zawodu w innej rzeczywistości, która nie przystaje do europejskich (tym samym polskich) standardów. – To na co dzień widać, słychać i czuć, choć nikt nie chce głośno o tym mówić, żeby nie być posądzonym o uprzedzenia, zwłaszcza w czasie wojny – mówi jeden z lekarzy.

Ewa Joniec, prezeska Okręgowej Izby Lekarskiej w Gorzowie, tego nie potwierdza. Jej zdaniem zbiorowych zastrzeżeń wobec lekarzy czy personelu ze Wschodu nie ma, izba nie dostaje też skarg na pojedynczych lekarzy z Ukrainy. Obiekcje wywołuje jedynie to, że niektórzy lekarze ze Wschodu w prywatnych placówkach pełnią dyżury specjalistów, choć nimi jeszcze nie są. Podkreślmy: to nie dotyczy doktora Kadukhi.

Rezydent Andrii Kadukha. „Płaci za to moja mama, moja narzeczona”

Andrii jest w Polsce od 2021 r. Nostryfikował ukraiński dyplom, a potem wszedł na ścieżkę do zdobycia specjalizacji – jak każdy absolwent medycyny w Polsce. Zdał państwowy egzamin z języka polskiego i egzamin lekarski, odbył staż. W szpitalu go chwalą: kompetentny, pracowity, szybko się rozwijający lekarz, koleżeński i ciepły człowiek.

Dlaczego ten kompetentny lekarz i sympatyczny człowiek odłączył innego człowieka od aparatury ratującej życie? – Przez pierwsze dwa tygodnie w areszcie zadawałem sobie to pytanie non stop. I mam straszne wyrzuty sumienia. Nie dlatego, że popełniłem błąd i pacjent mógłby przeżyć. Mój błąd polegał na tym, że to ja ulżyłem mu w cierpieniu, a płaci za to moja mama, moja narzeczona, wszyscy moi bliscy, którzy nie mogą pogodzić się z tym, że trafiłem do więzienia – mówi Kadukha, nie potrafiąc ukryć emocji.

Już na chłodno opowie, że Daniel Z. był opleciony kablami, z jego ciała sterczały rurki, kroplówki, pompy. Nic nie wskazywało, że miałby się wybudzić, ale o podjęciu decyzji przez Kadukhę, jak sam mówi, zdecydowały trzy czynniki. Po pierwsze: już idąc na salę wybudzeń, od specjalistów usłyszał, że pacjent jest „nierokujący”. Po drugie: pielęgniarki poinformowały go o poleceniu lekarki, żeby nie zwiększać mu dawek amin presyjnych (powtórzmy: podtrzymują krążenie). Po trzecie i nadrzędne: pacjent nie dawał oznak życia. – Stwierdziłem zatrzymanie krążenia i zanik tętna na tętnicach obwodowych, źrenice nie reagowały na światło, odruchu tchawicy nie było. Biologicznie zgon już więc nastąpił – mówi Kadukha.

Linia na kardiomonitorze wciąż jednak była krzywa. Tak się dzieje, gdy występują czynności elektryczne serca. To moment, w którym można próbować reanimacji, ale Kadukha nie miał wątpliwości, że to będzie terapia uporczywa: życia pacjentowi nie uratuje, tylko doda mu cierpień. Odłączył więc pompy infuzyjne i powiadomił OIOM, że pacjent tam nie dotrze, bo zmarł. Po czym wyszedł z sali, prosząc pielęgniarki, żeby go poinformowały, gdy linia na monitorze się wyprostuje (to tzw. izolinia), aby formalnie potwierdził zgon. Tak też się stało: telefon dostał po kilku lub kilkunastu minutach, wrócił na oddział i stwierdził zgon.

Z polskich przepisów wynika, że zgon może stwierdzić „każdy lekarz na podstawie osobiście wykonanych badań i ustaleń”. Dlaczego więc szpitalna komisja uznała, że Kadukha nie powinien tego robić w pojedynkę? – Rezydent również ma prawo stwierdzić zgon, ale powinien wykonywać czynności pod nadzorem lekarza specjalisty, komisja uznała więc, że i w tym wypadku powinien się skonsultować – tłumaczy rzecznik lecznicy Paweł Trzciński.

Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi (zwłaszcza dla laików), stwierdzenie śmierci pacjenta to dla Kadukhi nie była pierwszyzna. Szpital w Gorzowie przyjmuje 56,5 tys. pacjentów rocznie, w zeszłym roku zmarło w nim 1080 osób, w tym wielu na OIOM-ie, gdzie zwykle dyżuruje Kadukha. Jak każdy anestezjolog pomaga też reanimować pacjentów na innych oddziałach. Pytany wprost, odpowiada: – Tak, wiele razy stwierdzałem w naszym szpitalu zgon, na OIOM-ie ze specjalistą, a na innych oddziałach w obecności lekarza prowadzącego pacjenta w razie nieskutecznej reanimacji albo w wyniku odstąpienia od niej.

W pandemii pracował na covidowym SOR-ze, a do aresztowania na oddziale ratunkowym w pobliskim Międzyrzeczu. Tam nie jest rezydentem, lecz „zwykłym” lekarzem, i stwierdzał zgon w pojedynkę.

Podsumujmy: wśród wielu zgonów, które Kadukha stwierdził w szpitalu i poza nim w pojedynkę albo po konsultacji, zdarzył się ten, w którym decyzję podjął sam, a powinien się skonsultować. Nawet to dość skomplikowane zdanie wskazuje, po jak cienkim lodzie stąpa ten, kto nazywa go zbrodniarzem – a tym w istocie jest zarzucanie mu zabójstwa.

Trzy zawiadomienia o rzekomym zabójstwie

– Nie wiem, jak trzeba być odrealnionym, żeby uznać, że lekarz pojawił się na sali wybudzeń z intencją zamordowania pacjenta, którego nie znał i nigdy nie widział na oczy. Na dodatek miałby to zrobić na oczach personelu, a następnie powiadomić przełożonych – mówi prof. Mirosław Czuczwar z zarządu Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii, kierownik Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Lublinie (lada dzień zostanie ordynatorem w Gorzowie). Jest jedną z osób, które aktywnie zabiegały o uwolnienie Kadukhi.

Przyjrzyjmy się chronologii. Daniel Z. zmarł 9 stycznia. Z naszych ustaleń wynika, że prokuratura dostała trzy zawiadomienia o rzekomym zabójstwie: 11 i 14 stycznia wpłynęły anonimy, a 17 stycznia Łukasz Z. powiadomił ją osobiście (prokuratura nie wyklucza, że był też autorem anonimów). Kadukhę zatrzymano 11 kwietnia. Co się działo przez trzy miesiące?

Początkowo prokuratura nie skojarzyła, że trzy zawiadomienia dotyczą tej samej sprawy. Prowadziła odrębne postępowania, a dopiero potem połączyła je w śledztwo. Nie było to jednak śledztwo w sprawie zabójstwa (kara od 10 lat pozbawienia wolności do dożywocia), lecz błędu medycznego (od trzech miesięcy do pięciu lat). Co sprawiło, że później tak drastycznie zaostrzono kwalifikację prawną? Prokuratura odmawia odpowiedzi, ale wiele wskazuje, że zdecydowały zeznania dwóch pielęgniarek i lekarki.

Wszystkie trzy kobiety znajdowały się pod ogromną presją. Pielęgniarkom prokuratura postawiła zarzut narażenia pacjenta na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia. Lekarkę zaś, jak słyszymy nieoficjalnie, wezwano na przesłuchanie, gdy była na dyżurze w innym szpitalu, pod groźbą, że zostanie zakuta w kajdanki i dowieziona do prokuratury. Chodzi o tę samą lekarkę, która miała zdecydować o niezwiększaniu dawek amin presyjnych, przed komisją jednak „nie przypominała sobie” takiego polecenia. To obciążałoby Kadukhę.

Według Łukasza Z. Kadukha „zakazał pielęgniarkom opisania sytuacji w dokumentacji”. Z ustaleń szpitalnej komisji wynika zaś, że w pewnej chwili stan Daniela Z. się poprawił: wzrosło ciśnienie, pojawił się zapis saturacji (wysycenie tlenem hemoglobiny krwi tętniczej), pacjent zaczął wybudzać się ze znieczulenia. Lekarka uznała: „zgon tak szybko nie nadejdzie”. „Pacjent jest w miarę” – tak zapamiętała jej słowa pielęgniarka. A tak opisała późniejszą wizytę Kadukhi na sali wybudzeń: „Przyszedł, popatrzył, wyłączył pompy z aminami”. Prosiła rzekomo, żeby został do czasu stwierdzenia zgonu, ale „powiedział, że idzie zjeść kanapkę i żeby zadzwonić po niego, jak nastąpi zgon”.

Taka relacja może pobudzić wyobraźnię (nawet prokuratora). Szkopuł w tym, że ta sama pielęgniarka nie widziała, co konkretnie robił Kadukha, zanim podjął decyzję, ale stwierdziła, że był tam „z 10–15 minut przed wyłączeniem pomp”. – To aż nadto, żeby wnikliwie ocenić sytuację. Gdy przychodzi do triażu, czyli stratyfikacji ryzyka, w przypadku pacjentów w stanie krytycznym miewamy na decyzję kilkanaście sekund, nie minut – mówi specjalista anestezjologii.

Podkreślmy: dla oceny prawnej nie ma znaczenia to, czy lekarz czeka przy łóżku pacjenta, aż na monitorze pojawi się izolinia, czy też w tym czasie je kanapkę. Powinno jednak mieć znaczenie to, że zarzut zabójstwa można postawić osobie, która działała z zamiarem bezpośrednim lub ewentualnym, czyli była przekonana, że ofiara żyje. Kadukha zaś nie miał wątpliwości, że pacjent nie żyje, a potwierdziła to szpitalna komisja z ekspertami w składzie.

Uwolnienie. „Odejmuję dni od dożywocia”

– Aż się prosi o opinię biegłych – mówi „Polityce” doświadczony prokurator. Twierdzi, że prokuratury unikają stawiania zarzutów zabójstwa w związku z działaniem medycznym. To pokłosie głośnej sprawy kardiochirurga Mirosława Garlickiego: lekarz został uniewinniony po 12 latach od oskarżenia i słów prokuratora Ziobry: „Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie”.

Rzeczniczka gorzowskiej prokuratury podkreśla, że opinia biegłych nie jest bezwzględnie wymagana, decyduje o tym prokurator referent, a aresztowanie Kadukhi pod zarzutem zabójstwa zatwierdziły sądy dwóch instancji. „Polityka” dotarła jednak do biegłego, do którego telefonowała gorzowska policja z pytaniem, czy nie sporządziłby opinii ustnie.

Zabrzmiało to według niego kuriozalnie, bo opinia w sprawach o zabójstwo wymaga drobiazgowej analizy i zawsze jest przygotowana na piśmie, dlatego odmówił. Biegłym jest od kilkunastu lat, ma na koncie ponad 200 opinii w sprawach karnych i pierwszy raz się zetknął z taką prośbą.

Wszelkie spekulacje uciął prokurator krajowy Dariusz Korneluk. Według niego opinia biegłych to kluczowy dowód. Nakazał jej pozyskanie, uznał aresztowanie Kadukhi za „niezasadne” i polecił jego uwolnienie. Skrytykowało go Stowarzyszenie Prokuratorów Lex Super Omnia, ale nie z powodów merytorycznych, lecz jako przejaw ręcznego sterowania prokuraturą rodem z epoki Ziobry.

To nie kończy jednak śledztwa. Gdyby czytać decyzję Korneluka między wierszami, w grę nie wchodzi już zarzut zabójstwa: biegli mają ustalić, czy decyzja Kadukhi „była prawidłowa, a jeśli nie, to czy została podjęta na skutek błędu medycznego”.

– Nie opuszcza mnie myśl, że będę musiał wrócić do więzienia – przyznaje Andrii. Za kratkami spędził dwa miesiące, schudł ponad 10 kg. Na wolności jest od połowy czerwca, wrócił do pracy w szpitalu, próbuje, jak mówi, dojść do siebie. I zapomnieć, że gdy budził się każdego ranka na pryczy, odliczał dni od grożącego mu dożywocia.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Kulisy wielkiej afery w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. W kinach tego nie pokażą

Miało być jak u Pana Boga za piecem, ale przyszedł komornik – oto kulisy batalii w środowisku polskich filmowców o wpływy, pieniądze i zdjęcie z fotela prezesa Jacka Bromskiego.

Violetta Krasnowska
03.07.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną